Humanistyka el
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1
W pierwszej części tej serii pokrótce przedstawiono historię ruchu zapoczątkowanego przez Technocracy Inc. w latach trzydziestych XX wieku, mającego na celu całkowite przekształcenie Ameryki Północnej w dyktaturę naukową. Ich wizja reżimu technokratycznego wymagała, aby całym przemysłem, zasobami i zarządzaniem zarządzali naukowcy, inżynierowie i technicy.
Obecnie wiele aspektów ich pierwotnych planów jest wdrażanych poprzez świadomą współpracę między Big Tech, rządem i organizacjami pozarządowymi, a władza nieustannie przesuwa się w stronę dzisiejszych tytanów technologii.
W tym odcinku należy odpowiedzieć na pytania: (1) kto upoważnił dzisiejszych technokratów do działania w interesie ludzkości, (2) jaki jest ich nadrzędny światopogląd oraz (3) co mają nadzieję osiągnąć?
Choćby się kłócili, rządy technokratyczne zmierzają w kierunku rządów elitarnych. Jak mogliby tego nie zrobić, skoro podstawową zasadą technokracji jest to, że tylko najlepsi i najbystrzejsi (i często najbogatsi) w dziedzinach związanych z naukami ścisłymi są w stanie przewodzić społeczeństwu? Technokraci odrzucają wszelkie systemy polityczne i wierzą, że tylko oni posiadają wiedzę i umiejętności potrzebne do osiągnięcia „wspólnego dobra” we wszystkich społeczeństwach. Często jednak pracują za kulisami wszystkich form rządów, aby osiągnąć swoje cele. Choć obiecują równość, ich rządy można określić jako raczej techniczną oligarchię, dlatego zaleca się szczególną ostrożność.
„Taka organizacja nie ma precedensu w żadnej formie politycznej. Nie jest to ani demokracja, ani arystokracja, plutokracja, dyktatura, ani żadna inna znana forma polityczna, które są całkowicie nieadekwatne i niekompetentne do wykonania tego zadania. Zamiast tego jest to technokracja zbudowana na zasadach technologicznych stojących przed danym zadaniem.” (Kurs studiów nad technokracją, 1934. s. 234)
Pierwsi technokraci zdawali sobie sprawę, że świat zmierza w kierunku większego postępu technologicznego. W rezultacie większość ludzi uzależniłaby się od tych innowacji w zakresie zaspokajania swoich podstawowych potrzeb.
„W przeciwieństwie do przeszłości, zdecydowana większość populacji jest obecnie w sytuacji całkowitego uzależnienia od nieprzerwanego funkcjonowania mechanizmu technologicznego”.(Kurs studiów nad technokracją, 1934. s. 211)
Technokraci wierzyli, że najlepszym sposobem dostarczania towarów i usług jest konfiskata sprzętu potrzebnego do produkcji podstawowych artykułów spożywczych. Stworzyli system, w którym miała być promowana równa dystrybucja dóbr i usług poprzez zastąpienie kosztów energii pieniędzmi. Aby w pełni wdrożyć tę radykalną transformację, technokraci potrzebowali własności i kontroli nad kolejami, elektrowniami, systemami telekomunikacyjnymi, fabrykami, farmami itp.
System ten został szczegółowo opisany w Kursie studiów nad technokracją, opublikowanym w 1934 r. Produktami końcowymi, które należało osiągnąć, były [podkreślenie dodane]:
„a) wysoki standard życia fizycznego, b) wysoki standard zdrowia publicznego, c) minimum niepotrzebnej pracy, d) minimum marnotrawstwa zasobów nieodnawialnych, e) system edukacji, który kształci całe młodsze pokolenie bez względu na wszystkie względy inne niż wrodzone zdolności – kontynentalny system uwarunkowania człowieka ”.
Jak wspomniano wcześniej, technokraci wierzyli, że „oparty na cenach” system gospodarczy upadnie i popadnie w ruinę, pozostawiając po sobie ślad dewastacji. Postrzegali Wielki Kryzys jako dowód zbliżającego się upadku kapitalizmu. Pełni wiary w swoje plany przekształcenia kontynentu (północnoamerykańskiego) przechwalali się:
„Technokracja nie zginie. Po nieuniknionym upadku naszej ogromnej struktury finansowej i politycznej, po wypróbowaniu wielu środków łagodzących i niepowodzeniu, ona nadal pozostanie. Technokracja jest jedyną realną odpowiedzią na przerażający dylemat, w jakim się znajdujemy”.(Technokracja w prostych słowach, s. 6)
Niektóre z oryginalnych planów Technocracy Inc. z lat trzydziestych XX wieku zostały przyjęte daleko poza granicami Ameryki Północnej i przeszły kilka iteracji, zanim stały się tym, czym jesteśmy dzisiaj. Wiele z ich twierdzeń okazało się prawdziwych, grożąc pogrążeniem świata w stanie neofeudalnym, gorszym niż wszystko, co go poprzedzało.
Dlaczego zaufanie przesuwa się w stronę technokratów?
„Technokracja staje się formą zbawienia, gdy społeczeństwa zdają sobie sprawę, że demokracja nie gwarantuje narodowego sukcesu. Demokracja w końcu się znudzi i zagłosuje za technokracją”. (Parag Khanna, Technokracja w Ameryce: powstanie państwa informacyjnego, 2017, s. 21)
Technokracja (system) i technologia (narzędzia) są ręką i rękawiczką nowego porządku, który utrwala się na całym świecie. Na całym świecie politycy i kadra kierownicza wzywają technokratów do naprawy borykających się z trudnościami gospodarek i rządów.
Technokracja ugruntowała się już lub jest obecnie propagowana w takich krajach jak Wielka Brytania, Kanada, Chiny, Włochy, Indie, Singapur, Liban, Francja, Pakistan, Indonezja, Meksyk, Sudan, Tunezja, Ghana i Nigeria.
Hamas i Fatah zgodziły się na utworzenie technokratycznego rządu, który będzie rządził Strefą Gazy po zakończeniu działań wojennych. Technokraci z karaibskiego kraju St. Lucia współpracują z niemieckimi urzędnikami, aby zapewnić fundusze na pokrycie szkód spowodowanych tak zwanym kryzysem klimatycznym. Technokraci w Iranie nawołują do zaprzestania działań wojennych ze Stanami Zjednoczonymi, wierząc, że mogą współpracować z nową administracją Trumpa, która również otoczyła się technokratami podczas swojej drugiej kadencji.
Niedawno Pew Research przeprowadził dwa badania, które wykazały, że zadowolenie z demokratycznych rządów w bogatych krajach spada, a coraz więcej osób krytykuje ich skuteczność. Co więcej, Pew potwierdził, że opinia publiczna jest coraz bardziej pozytywnie nastawiona do reżimów technokratycznych. „W dwóch trzecich z (24) krajów objętych badaniem większość respondentów uważa, że byłby to dobry sposób rządzenia” – stwierdził Pew. „Od 2017 r. liczba zwolenników technokracji wzrosła w większości badanych krajów”.
„Technokracja zaczyna się od dostępnych faktów, które wskazują następny najbardziej prawdopodobny stan społeczeństwa i to, czy ten stan jest pożądany, czy nie z punktu widzenia opinii publicznej, nie ma nic wspólnego z tym pytaniem. Na szczęście jednak wszystko to wydaje się wysoce pożądane, nawet dla największych sceptyków.” (Technokracja w prostych słowach, s. 9)
Jeśli sondaże są jakimkolwiek wiarygodnym wskaźnikiem, wydaje się, że zaufanie społeczne przesunęło się z rządów demokratycznych na dyrektorów generalnych, inżynierów i naukowców. Ale czy ta zmiana jest procesem naturalnym, czy czymś starannie zaprojektowanym?
Wzbudzanie zaufania do technokratycznych zbawicieli
Jednym z głównych celów tej serii jest pokazanie, że technokracja nie jest pojęciem nowym i nie pojawiła się na scenie pod tak znanymi nazwiskami jak Elon Musk i Peter Thiel. Pomimo pozornie szlachetnych intencji wczesnych technokratów, ludzie poszukujący pieniędzy i władzy mają tendencję do sięgania po świeże pomysły, które mogą przyspieszyć ich plany.
Nieżyjący już Zbigniew Brzeziński zasugerował w 1970 roku, że świat przechodzi w nową, czwartą erę i obliczył, że [podkreślenie dodane]:
„Kolejne zagrożenie… dotyczy demokracji liberalnej. Jest to bardziej bezpośrednio związane z wpływem technologii i wiąże się ze stopniowym powstawaniem bardziej kontrolowanego i ukierunkowanego społeczeństwa . Takie społeczeństwo byłoby zdominowane przez elitę, której roszczenia do władzy politycznej opierają się na rzekomo najwyższej wiedzy naukowej. Nieskrępowana ograniczeniami tradycyjnych wartości liberalnych, elita ta nie zawahałaby się osiągnąć swoich celów politycznych poprzez zastosowanie najnowszych, nowoczesnych technik wpływania na zachowanie publiczne oraz ścisły nadzór i kontrolę społeczeństwa. (Brzeziński, Zbigniew, Między dwoma wiekami: rola Ameryki w erze technetronicznej, Viking Press, 1970, s. 252–253).
We wcześniejszym artykule napisanym dla Encounter, brytyjskiego magazynu literackiego potajemnie finansowanego przez CIA w celu realizacji celów amerykańskiej polityki zagranicznej, Brzeziński napisał [podkreślenie dodane]:
„W społeczeństwie technetronicznym wydaje się, że panuje tendencja do agregacji indywidualnego wsparcia milionów nieskoordynowanych obywateli , którzy z łatwością znajdują się w zasięgu magnetycznych i atrakcyjnych osobowości, które wykorzystują najnowsze techniki komunikacji do manipulowania emocjami i kontrolowania rozumu ” (s. 19).
„Jednocześnie ogromnie wzrośnie możliwość sprawowania kontroli społecznej i politycznej nad jednostkami ” (s. 21).
„Władza przejdzie w ręce tych, którzy kontrolują informacje i potrafią najszybciej je korelować. Nasze istniejące instytucje zarządzania kryzysowego będą prawdopodobnie w coraz większym stopniu zastępowane przez instytucje zarządzania kryzysowego, których zadaniem będzie wcześniejsze identyfikowanie prawdopodobnych kryzysów społecznych i opracowywanie programów radzenia sobie z nimi. „W nadchodzących dziesięcioleciach może to sprzyjać tendencjom w kierunku technokratycznej dyktatury, która pozostawia coraz mniej miejsca na procedury polityczne, jakie znamy dzisiaj” (s. 21).
Oprócz tego, że był przewidującym naukowcem, Brzeziński był także aktywnym członkiem tajnej grupy, która pracowała nad urzeczywistnieniem jego przepowiedni. Jeśli po prostu zastąpimy termin „technetronika” słowem „technokracja”, wszystko stanie się jasne. Wystarczy rozważyć podobieństwa między oświadczeniami Brzezińskiego i technokracji Inc.
„Technokracja to nauka o inżynierii społecznej ”(Technokrata, 1937, s. 3)
„Technokracja nie zajmuje się ludzkimi emocjami, antagonizmami, dogmatami czy przekonaniami politycznymi. Technokracja reprezentuje rekonstrukcję i nową formę kontroli.”(Technokracja w prostych słowach, s. 14)
„Jeśli mieszkańcy Ameryki Północnej – zarówno bogaci, jak i biedni, bo nikt nie jest na to odporny – mają uciec przed straszliwym horrorem głodu i barbarzyństwa, które mogą nastąpić po tym upadku, technokracja musi ich ocalić. Może tego dokonać tylko technokracja – naukowa kontrola wszystkich funkcji społecznych”.(Technokracja w prostych słowach, s. 6)
„Wszystkie wskaźniki naukowe sugerują, że następnym stanem społeczeństwa będzie technokracja ”.(Wilton Ivie, Technokrata, grudzień 1964, s. 5)
Świat opisany przez Brzezińskiego niemal w pełni się spełnił, jednak coraz bardziej pozytywny stosunek do technokracji nie jest zjawiskiem oddolnym. Jak wyjaśnił zarówno Brzeziński, jak i pierwsi technokraci, nastawienie jest celowo zaprojektowane w celu stworzenia nowej formy kontroli społecznej. Manipuluje się emocjami i kontroluje rozum, aby rozbić tradycyjne wartości i przekonania pod butem elitarnego programu, który potajemnie zakorzenia się w rządach i przemyśle. (Celowo wywołany) chaos nękający świat otworzył drzwi technokratom oferującym rozwiązania umożliwiające osiągnięcie stabilności finansowej, spójności społecznej oraz komfortu i wygody w utopii zaawansowanych technologii. Wielu daje się nabrać.
Na pytanie, kto upoważnił ich do wprowadzenia tak radykalnych i rewolucyjnych zmian, większość technokratów odpowiedziałaby, że to ty i ja. Nawet jeśli stanowczo sprzeciwiasz się ich programom, twoja zgoda jest pośrednio wyrażana przez grupę urzędników rządowych i organizacji pozarządowych działających w twoim imieniu. Światopogląd technokratów widzi ich na szczycie społeczeństwa, działających jako właściciele i operatorzy, jednocześnie deklarując bez ogródek idee takie jak demokracja, równość i sprawiedliwość.
Gra jest sfałszowana i wielu dało się nabrać na kibicowanie „manipulatorom”, nie znając prawdziwych planów stworzenia bardziej kontrolowanego i inwigilowanego społeczeństwa, jak przewidział Brzeziński w Między dwiema epokami. [podkreślenie dodane]:
„…wkrótce możliwe będzie zapewnienie niemal nieprzerwanego nadzoru każdego obywatela i prowadzenie aktualnych, kompletnych akt zawierających, oprócz zwykłych danych, większość danych osobowych dotyczących zdrowia lub zachowania obywatela . Akta te będą natychmiast dostępne władzom.”
Jak technokraci dokonali cichego zamachu stanu
Koniec technokracji został już ujawniony w Części 1 . Przyszłe wydania będą szczegółowo omawiać obecne plany prowadzące nas do tego etapu. Zanim jednak omówimy obecną sytuację, konieczna jest dalsza analiza przeszłości.
Brzeziński był profesorem na Uniwersytecie Columbia, szkole blisko powiązanej z dynastią Rockefellerów i będącej punktem wyjścia dla jej wypraw w dziedzinę farmaceutyki i medycyny alopatycznej. Co ciekawe, firma Technocracy Inc. została również założona w 1931 roku w Szkole Inżynierskiej Uniwersytetu Columbia przez założycieli Howarda Scotta i Waltera Rautenstraucha. Technokracja mogła mieć swój początek na kampusie uniwersyteckim w Nowym Jorku, ale po okresie rozkwitu w latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku nadal szybko się rozprzestrzeniała, od kiedy liczyła pół miliona członków.
Jako protegowany Rockefellera, Brzeziński pomógł Davidowi Rockefellerowi, dyrektorowi generalnemu i prezesowi Chase Manhattan Bank (obecnie JP Morgan Chase i oddział kartelu bankowego Rothschildów), założyć Komisję Trójstronną w 1973 roku. Strony Trójstronne dążyły do stworzenia „nowego międzynarodowego porządku gospodarczego” przy większej współpracy między Stanami Zjednoczonymi, Europą i Azją.
Współpraca ta przyniosła korzyści Rockefellerom i ich bogatej klice poprzez przyjęcie korzystnych polityk i porozumień. Rozszerzyła handel światowy i stworzyła warunki, które pozwoliły technooligarchom eksploatować obfite zasoby naturalne obszarów, które kiedyś były niedostępne.
Pod koniec lat siedemdziesiątych Komisja Trójstronna przeprowadziła cichy zamach stanu z administracją Cartera. Prezydent Carter, wiceprezydent Walter Mondale i Brzeziński, który był doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego, byli jej członkami, ale penetracja była znacznie głębsza.
„Tak więc 25 grudnia 1976 roku było dziewiętnastu komisarzy, w tym Carter i Mondale, którzy dzierżyli ogromną władzę polityczną. Ci nominowani na prezydenta reprezentowali prawie jedną trzecią członków Komisji Trójstronnej ze Stanów Zjednoczonych”.(Sutton Anthony,Wood Patrick, Trilaterals Over Washington, 1978, The August Corporation, s. 2)
Rockefellerowie byli zagorzałymi zwolennikami rządu światowego i odegrali kluczową rolę w założeniu Organizacji Narodów Zjednoczonych, aby osiągnąć ten cel po niepowodzeniu ich pierwotnego planu utworzenia Ligi Narodów. Oprócz swojej dynastii Standard Oil Rockefellerowie wywarli wpływ na zdrowie publiczne poprzez długoletnie partnerstwo ze Światową Organizacją Zdrowia.
Za pośrednictwem Fundacji Rockefellera, Funduszu Braci Rockefellerów, Funduszu Rodziny Rockefellerów i Rockefeller Philanthropy Advisors finansowali liczne organizacje pozarządowe, uniwersytety i korporacje, rozszerzając swoje wpływy na cały świat. Odegrali także kluczową rolę w zakładaniu, finansowaniu i/lub kierowaniu elitarnymi organizacjami, takimi jak Rada Stosunków Zagranicznych (CFR), Grupa Bilderberg i Klub Rzymski, które propagują ideologie takie jak eugenika i kontrola populacji, globalna religia i globalne zarządzanie spotykając się w tajemnicy.
Odnosząc się do swojej roli zwolennika rządu światowego, David wyjaśnił kiedyś:
„Ale [dzisiaj] świat jest bardziej zaawansowany i gotowy na utworzenie rządu światowego”.(Przemówienie na spotkaniu Grupy Bilderberg w Berlinie w 1991)
W swoich wspomnieniach potwierdza swoje zaangażowanie w próbę utworzenia rządu światowego:
„Niektórzy uważają nawet, że my (rodzina Rockefellerów)… spiskujemy z innymi na całym świecie, aby zbudować bardziej zintegrowaną globalną strukturę polityczną i gospodarczą – jeden świat, jeśli wolisz. Jeśli taki jest zarzut, przyznaję się do winy i jestem z tego dumny”.
Brzeziński ponownie podkreślił skupienie się na celach technokratycznych, pisząc [podkreślenie dodane]:
„Postęp technologiczny oznacza, że współczesne społeczeństwo wymaga coraz większego planowania. Świadome zarządzanie przyszłością Ameryki stanie się powszechne, a planista ostatecznie zastąpi prawnika w roli głównego prawodawcy i manipulatora społecznego … Jak połączyć planowanie społeczne z wolnością osobistą już wyłania się jako główny dylemat technetronicznej Ameryki…”(Między dwiema epokami: rola Ameryki w epoce technotronicznej, s. 260)
Rockefellerowie i ich zwolennicy nie byli osamotnieni w tych wysiłkach, ponieważ dołączyli do nich bogaci tytani z przełomu XIX i XX wieku, zakładając inne instytucje filantropijne, takie jak Fundacje Forda i Carnegie. Jednak ich altruizm był tylko pretekstem do zdobycia większej władzy i wpływów.
„Wielkie fundacje filantropijne utworzone przez amerykańskich „baronów rabusiów” składających się z przemysłowców i bankierów nie były dla dobra ludzkości, jak było ich deklarowanym celem, ale dla dobra bankierów i elity przemysłowej w celu praktykowania inżynierii społecznej. Te potężne rodziny kontrolowały światową gospodarkę za pośrednictwem banków, kontrolowały instytucje polityczne i zagraniczne za pośrednictwem ośrodków doradców i kształtowały społeczeństwo zgodnie z własnymi pomysłami i interesami za pośrednictwem fundacji. (Andrew Gavin Marshall).
Nawet sztuczna inteligencja jest świadoma gry globalistów. Na dorocznym spotkaniu Komisji Trójstronnej w 2023 r., na którym anonimowy mówca ogłosił rok 2023 „pierwszym rokiem Nowego Porządku Świata”, uczestnicy poprosili ChatGPT o napisanie wiersza o organizacji. Oto jeden z wpisów:
Na tajnych spotkaniach planujesz i spiskujesz,
Aby stworzyć nowy porządek, do którego aspirujesz.
Twoje cele są niejasne, ale niektórzy widzą koniec,
Jako światowy rząd, z tobą jako jego przyjacielem.
Rosnąca technokracja – fakt dokonany?
Czy technokratyczne zarządzanie jest faktem dokonanym, któremu nie można się oprzeć? Jak zauważono, technokracja polega na kontroli. Kontrola zasobów, rządu, gospodarki, towarów i usług, danych i ludzi. Zwolennicy nie wahają się prowadzić masowej inwigilacji, angażować się w kontrolę umysłu i używać propagandy do kierowania ludzkimi zachowaniami.
Usprawiedliwiają ścisłą kontrolę i wszechobecną inwigilację jako metody tłumienia niepokojów społecznych w obliczu ciągłego pogarszania się warunków społecznych. Dopóki masa krytyczna ludzi nie zostanie poinformowana o agendzie technokratycznej i aktywnie się jej nie przeciwstawi, może ona w dużej mierze trwać bez przeszkód, ale nie jest to wróg niepokonany.
Wielu technokratów postrzega siebie jako zbawicieli i zyskało władzę, aby rozwiązać niezliczone problemy ludzkości. Wierzą, że mają „jedną skuteczną odpowiedź” i starają się stworzyć świat nietknięty kaprysami ludzkiej natury. Gardzą spontanicznością i nieoczekiwanymi wynikami, preferując zamiast tego naukowy, oparty na faktach światopogląd, który ogranicza niespójności i zmienne nieodłącznie związane z obecnymi modelami rządów. Ich rozwiązania opierają się na wykorzystaniu rozszerzonej i wydajnej cyfrowej technologii (snake oil) i danych dotyczących sztucznej inteligencji oraz jawnej lub ukrytej zgody ludzi.
Technokratyczne interwencje w społeczeństwo były często krótkotrwałymi eksperymentami, ku wielkiemu rozczarowaniu utopijnych brokerów nadziei. Aby temu zaradzić, opracowano szerszy plan długoterminowy, który łączy technokrację i ekologię, aby przyspieszyć wzrost globalnego bogactwa i kontroli społecznej. Ten globalny ruch grozi przekształceniem całego społeczeństwa do roku 2030.
Jesse Smith
Jesse Smith jest amerykańskim dziennikarzem i redaktorem Truth Unmuted , witryny informacyjnej i opiniotwórczej poświęconej kwestionowaniu globalistycznych planów i ideologii.
Źródło: Technokracja rosnąca - część 2: Zaufaj mi, jestem technokratą
Od Redakcji: część pierwsza eseju – Technokracja w natarciu -zamieściliśmy w SN Nr 5/25
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 883
Kiedy patrzę na narcyza przez pryzmat wrażliwości, widzę oparty na wstydzie strach przed byciem zwyczajnym.
Widzę strach, że nigdy nie poczuję się na tyle nadzwyczajnie, aby zostać zauważonym, być
kochanym, należeć lub pielęgnować poczucie celu.
Casandra Brené - Brown
Segmentacja współczesnej zbiorowości – zarówno w wymiarze globalnym jak i w poszczególnych krajach, regionach czy mniejszych strukturach - przybiera karykaturalne formy. Ma to efekt taki, jak z „Panem Bogiem” u Durkheima. Według niego Bóg istnieje w taki sposób, jak istnieją fakty społeczne. Można dojść do przykrego wniosku, iż w obliczu globalnych wyzwań zagrażających całej wspólnocie ludzkiej, planetarnego Armagedonu, znów wracamy do epoki zwalczających się plemion, wrogich sobie klanów, grup i wspólnot coraz bardziej „wsobnych” i egotycznie pojmujących swój byt.
Czym jest plemię? Plemię to grupa spokrewnionych rodów, wywodzących się od wspólnego przodka (w odróżnieniu od szczepu), zamieszkujących jeden obszar i połączonych wspólnymi związkami społecznymi oraz ekonomicznymi. Plemię ma świadomość bliskiego pokrewieństwa, posługuje się tym samym językiem (lub dialektem) i jest połączone wyznawaniem tego samego kultu. Najczęściej religijnego. Tyle definicja.
Plemię posiadać musi swój totem. Czym jest z kolei totem? To w pierwotnych wierzeniach religijnych przedmiot, zwierzę lub roślina otoczone sakralną czcią. Uważa się go w pierwotnych formach religii za mitycznego przodka, bądź opiekuna. Najczęściej symboliczne wizerunki – przedmiot w postaci rzeźby lub innego namacalnego przedstawienia totemu - są godłem, bądź atrybutem zbiorowości oddającej się tak pojmowanemu kultowi, zwanemu totemizmem.
Totemizm musi mieć jakieś tabu, święty lęk, sakralną wzniosłość, o której można mówić w pokorze, darzyć je miłosnym i czołobitnym uczuciem. To takie mzimu (z języka suahili) otaczane czcią, po części lękiem, ale i podziwem. Ograniczenia tabu są zakazami same przez się, nie da się ich włączyć w jakiś system. Uważa się je za zakazy konieczne. Zakazom tym brak jakiegokolwiek usprawiedliwienia, a geneza ich nie jest znana. To zakazy nieformalne. Np. nie można powiedzieć czegoś negatywnego i skrytykować nieprzystojne, będące pospolitym chamstwem, wypowiedzi i postawy zaangażowanej feministki, bo chór plemiennie myślących akolitów oskarża od razu takiego człowieka o mizoginizm, paternalizm i antydemokratyczne ciągoty.
Ale jednocześnie ci sami akolici krzyczą pod niebiosa o wolności słowa i pluralizmie.
Dotyczy to nie tylko zwolenników płaskiej Ziemi, wrogów nowoczesnej medycyny i szczepionek (bez względu na argumentacje czy źródła owej wrogości – często uzasadnionej opresyjnością, chciwością i totalizmem big pharmy), członków bojówek pro-life etc. Tu również kwalifikują się nader często przedstawiciele wielu ruchów alternatywnych, uznających się a priori za progresywne. Stanowią oni widoczną opozycję nie tylko wobec społeczności i zbiorowości do tej pory uznawanych za normę (nie mieszczących się w ich widzeniu świata i ludzi). Używają najczęściej wobec oponentów retoryki i podejmują działania namierzone na pozbawienie ich głosu w przestrzeni publicznej. Czasami nawet ma się wrażenie, iż chcą totalnego zniszczenie oponentów, bądź adwersarzy. I to wszystko w oparach solennych zapewnień o wolności słowa, swobodach obywatelskich i prawach człowieka. Często retoryka, grymasy czy gesty uczestniczącego w debacie publicznej reprezentanta owych neoplemion – i co gorsza: admirowanego i obdarzanego protekcją mediów - same w sobie już są dehumanizujące i odczłowieczające interlokutorów.
Współcześnie prezentowana plemienna i zarazem totemistyczna tożsamość przekonuje, iż reprezentanci takiej obecności w debacie publicznej wierzą nie tyle w owego „bałwana”, czyli w totem będący przedmiotem kultu, co w swoją doskonałość, a tym samym unikatowość. To z kolei namaszcza ich do posiadania jedynej prawdy. Ta genialność owego neoplemienia, która nakazuje czcić i wynosić ponad wszystko swoje JA oraz wartości z nim związane często zapomina, iż najważniejszym winien być człowiek. I właśnie wobec planetarnych zagrożeń, jakie niesie ludzkości przyszłość taka segmentacja jest kolejną oznaką zbliżającej się cywilizacyjnej katastrofy. Zapominamy, że musimy ze sobą rozmawiać i okazywać sobie minimum szacunku. A swoją ważność, pewność siebie i absolutyzację swoich racji choć trochę poskromić.
Wiele tych neoplemion postępuje jak naród wybrany opisywany w Starym i Nowym Testamencie. Jednak owo wybranie nie może stać ponad innymi narodami, innymi plemionami, innymi ludźmi. Bo wtedy mamy do czynienia z czymś takim jak ludobójstwo i masowe mordy, których doświadczył Kanaan podczas zdobywania go przez plemiona Izraelitów uważających siebie za „naród wybrany” i działających „w imieniu swego Boga”.
Ta neoplemienność jest formą zbiorowego narcyzmu uważanego do tej pory przez psychologię za stan rzadki i niebezpieczne odstępstwo od normy. Dzisiejszy cyfrowy kapitalizm w wersji turbo – funkcjonujący według neoliberalnych kanonów – jest odpowiedzialny za tę epidemię postaw narcystyczno-egoistycznych, tworzącą ową neoplemienność. Permanentne tornado informacji (często bezsensownych i toksycznych), w których jedynym kryterium jest aktualna moda i popularność mierzona oglądalnością ma na celu związanie narcyza z ciągłym ruchem informacyjno-reklamowym.
Tak prof. Andrzej Szahaj (filozof i psycholog z Torunia) widzi związki narcyzmu – zbiorowego i indywidualnego – z interesem globalnych korporacji medialnych. Każde klikniecie i potwierdzenie przez to swej obecności w przestrzeni wirtualnej jest ich zyskiem. I tak ten turbokapitalizm hoduje i wydobywa najgorsze cechy człowieka: próżność, brak skromności, pogardę dla cnoty umiaru, deptanie dyskrecji, wścibskość i podglądactwo, predylekcję do szyderstwa, nihilizm, znieczulicę na zło i cierpienie i egoizm (brak wrażliwości). A potem to się przekłada na sferę publiczną.
Dramatem narcyza – i współczesności zderzającej się coraz bardziej z epidemią neoplemion, czyli narcyzmu zbiorowego (p. dr hab. Magdalena Szpunar) - jest to, że kocha się przede wszystkim siebie. I chce się to rozszerzać na otoczenie, na świat. To potrzeba uznania, absolutnego kultu, powszechnej miłości. Tu właśnie następuje sprzężenie z tym, o czym mówi prof. Andrzej Szahaj: kompatybilność interesu internetowych korporacji i dążeń narcyza (obojętnie w jakiej wymiarze – indywidualnym bądź zbiorowym). Narcyz funkcjonuje w dwóch płaszczyznach: jest ona zarówno arogancka, nadmiernie pewna siebie, uważająca siebie za centrum wszechświata, a z drugiej – niepewna, lękliwa, depresyjna. I ten klincz powoduje, iż narcyz to de facto gigant na glinianych nogach. I łatwy do zniewolenia, do poddania niewoli, do wykorzystania tak, by nie widział zasadniczych zagrożeń czających się w opanowanej przez turbokapitalizm internetowo-inwigilacyjny rzeczywistości.
I to jest problemem dzisiejszej rzeczywistości, stającej przed planetarnymi zagrożeniami, w obliczu których te neoplemienne czy nawet narodowo-państwowe problemy staną się pyłkiem czy ziarenkiem piasku na pustyni.
Radosław S. Czarnecki
- Autor: Radosław S. Czarnecki
- Odsłon: 2853
Prymitywny animizm można uważać za
wyraz ludzkiego stanu naturalnego.
Sigmund Freud
Minęło już wiele lat, kiedy Amerykanin David Morrell napisał powieść pt. „Pierwsza krew”. Stworzył w niej i rozpropagował postać superkomandosa Johna Rambo – współczesnego gladiatora, nieziemskiego wojownika, mitycznego bohatera, który po traumatycznej dla USA (i świata zachodniego) wojnie wietnamskiej popada w konflikt z własnym społeczeństwem i sfrustrowany ginie w nierównej walce.
Powieść ta miała za cel obronę amerykańskich chłopców, którzy uczestnicząc - zdaniem niektórych massmediów - w brudnej wojnie, jakoby sprzeniewierzyli się wartościom kultury Zachodu: wolności, demokracji, postępowi, czy podstawowemu prawu judeochrześcijańskiej kultury – „nie będziesz zabijał”.
Na fali studenckiej rewolty roku 1968 w Europie i obu Amerykach zanegowano niemal wszystko, co w okresie powojennego dobrobytu stworzono dla poprawy sytuacji materialnej i kulturowej społeczeństw Zachodu. Rozpad kolonializmu, konflikt pokoleniowy rodziców (czynnych uczestników II wojny światowej) ze swoimi dziećmi (wychowanymi w okresie powojennym), ostateczne załamanie się wiary w postępowość światowego komunizmu, a także powstanie potężnego ruchu określanego jako kontrkultura zmieniły pod koniec lat 70. XX wieku oblicze cywilizacji. Stary świat ze swymi wartościami, porządkiem, gospodarką, aksjologią, odchodził w przeszłość, wzrastała więc nostalgia i niepokój.
W perspektywie tak skonstruowanej mentalności trzeba spoglądać dzisiaj na powstanie, mitologizację i wreszcie deifikację postaci osiłka utożsamianego z aktorem Sylvestrem Stallone’em.
Od słabości jajogłowych do kultu przemocy
Po kilku latach moralnego, kulturowego i psychologicznego kaca Ameryka musiała spetryfikować swą rolę w konflikcie wietnamskim. Zanegowano narodową ekspiację, odrzucono słabość jajogłowych i wielopłaszczyznowe spojrzenie na współczesność uprawiane przez mięczaków z liberalnej prasy czy elektronicznych mediów, potępiono w czambuł mazgajowate, inteligenckie rozdarte sosny, rozdzielające włos na czworo, nie mogące (zdaniem ówczesnych decydentów i macherów od popkultury) nic zaoferować społeczeństwom żądnym czynów.
Nie przewidziano jedynie, że czyn ów przerodzić się może w kult przemocy - ogolony i szeroki kark skinheada, preferencje dla nietzscheańskiej siły woli, reaktywację mocy ciemnych i destrukcyjnych w religii, kulturze, sztuce i innych aspektach rzeczywistości, a w efekcie – negację Innego, co jest zaprzeczeniem wartości demokratycznych, wolności osobistych jednostki i podstawowych praw człowieka.
Infantylizm, prostactwo formy, bezguście i antyracjonalizm obrazu charakteryzującego absolutną komercjalizację sztuki filmowej sięgnęły w cyklach o rambowych bohaterach niebios. Ale waszyngtoński White House rządzony przez konserwatywną ekipę Ronalda Reagana (jak określił go prof. Richard Rorty – „ta bezmózgowa kukła w rękach bogatych”) nawoływał do odbudowy amerykańskiego ducha podupadłego po wstrząsach wietnamskiej porażki i studenckiej rewolty A.D. ‘68. Gusty, mentalność, ogląd świata, aktorska przeszłość (czyli specyficznie hollywoodzka kategoria smaku) i upodobania do makkartyzmu tego właśnie prezydenta wywierały zdecydowany wpływ na kierunek, w którym poczęła podążać kultura Ameryki, a za nią sporej części świata.
Duch konserwatyzmu i prawicowości począł dąć przez Amerykę, a za nią – poprzez świat. Dla radykalnej prawicy ówcześni Rambo stanowili więc bazę, spośród której rekrutowała swoich bojowników. A ludzie prawicy zawsze są propagatorami rządów autorytarnych, opierających swe jestestwo na tradycji, konserwatyzmie i ustalonym od lat porządku. Ronald Reagan był więc tylko uosobieniem określonej formacji mentalno-kulturowo-politycznej w ówczesnej Ameryce i świecie.
Bohater cyklu filmów o przygodach superkomandosa w Wietnamie, przedstawiony w konwencji komiksu, (czyli bajki dla dorosłych), odzwierciedla społeczną potrzebę posiadania ikony, sacrum, nieskalanego obiektu adoracji, ideału. Czyli wartości, które zostały podważone przez kontrkulturę, reprezentującą na pewno tendencje i ciągoty postępowe, demokratyczne, wolnościowe, czyli sui generis - lewicowe. Restauracja jest bowiem zawsze lustrem rewolucji.
Herosi epoki konfrontacji
Macho to pewien symbol osobowego wzorca kultury patriarchalnej, śródziemnomorskiej, latynoskiej o określonym poczuciu honoru i wstydu, siły i wysublimowania, przemocy i czułości. Elegancja, specyficzny rodzaj zblazowania, ale i bezwzględność, specyficzna opiekuńczość, nawet spolegliwość wobec słabszych, kobiety, dziecka czy starca, ale i ostracyzm wobec Innego – będącego na antypodach w stosunku do mojej tradycji, oglądu świata, koncepcji życia. Wszystko jest jednak otulone oparami dotychczasowej obyczajowości, patriarchalnej wizji rodziny i społeczeństwa, białych koszul, wąsików a’la Zorro, noży i … wizerunków Matki Boskiej na szyi oraz wszechobecnych krzyży. Kościoła w niedzielne południe i knajpy w świąteczny wieczór. Oczywiście, w męskim gronie, albo w towarzystwie call girls.
W te wszystkie perspektywy doskonale wpisuje się nasz bohater powracający do Wietnamu, by walczyć z komunistami przetrzymującymi dawnych towarzyszy broni. Rozwichrzona czupryna, splot mięśni na torsie czy grube muskuły na rękach, liczne blizny świadczące o charakterze bohatera i jego wyczynach wystawiają jawne świadectwo osobowościom, jakie kreowała postać Johna Rambo. Naoliwione, lśniące ciało odwołuje się do helleńskich herosów walczących w imię olimpijskich ideałów. Przy tym jawny antykomunizm, indywidualizm w działaniu, bezwzględność granicząca z brutalnością, a nade wszystko poczucie misji i przemożne szafowanie siłą fizyczną uczyniły z tego modelu bohatera nie tylko X Muzy.
Wspaniale egzemplifikuje on epokę konfrontacji, nie kompromisu, wyższości siły fizycznej – nie przymiotów umysłu, hołdu dla bicepsów – nie sztuki dyskusji, wymiany poglądów czy szacunku dla Innego. W takiej perspektywie przeciwnik, interlokutor czy konkurent zawsze jest zły, nieludzki, tępy i okrutny, niekompetentny i ograniczony ideologią praktykowaną, bądź wyznawaną religią, obmierzły, a na dodatek ma zawsze czerwoną gwiazdkę na czapce (obowiązkowo musi to być tzw. leninówka).
Machismo, czyli ogólne znaczenie samczości, naturalistycznej siły, przeniesiono, a w zasadzie doskonale skorelowano z poglądami neoliberałów i neokonserwatystów w USA (a także w innych częściach globu) chcących odzyskać utracone pozycje w społeczeństwach zachodnich.
Na tej bazie, antykolektywistycznych poglądów i trendów społecznie niesłychanie nośnych, ówczesna premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher mogła pozwolić sobie na stwierdzenie, że „coś takiego jak społeczeństwo nie istnieje, są tylko wolne jednostki”.
Leseferyzm i darwinizm społeczny na fali popularności postaci Rambo, wsparte zawsze obecnym, naturalistycznie uzasadnionym, kultem macho w kręgach znaczącej części patriarchalnie zorientowanej męskiej części populacji świata zachodniego weszły na dobre do nauk społecznych i praktyki dnia codziennego.
Macho i Rambo to jasny podział na dobro i zło, świat biało-czarnych replik i bezdyskusyjnych wyborów. Moralność Kalego i etyka Zosi Samosi.
Rambo – szeryf krucjaty
Poczucie zagrożenia, jakie przeżywał macho w okresie przedrambowym doskonale opisuje Eric Hobsbawm, powołując się na brazylijskie badania antropologiczno-socjologiczne. Owo zagrożenie przyniosła kultura wielkich miast, która podcięła podstawy tradycyjnemu pojmowaniu honoru, rodziny, religii, roli kobiety, itd.
Były to przede wszystkim efekty nadużycia wolności, a nie chęć porzucenia tradycji, rewolucyjnego radykalizmu (będącego pokłosiem popularności i wpływów anarchizmu lewicowego) kosztem arystotelesowego złotego środka. Dlatego tak popularną stała się postać samotnego wojownika, a jego intencje upowszechniły się poprzez komercyjne massmedia.
Faktem jest, że sztuka filmowa z lat minionych położyła znaczne zasługi w takim konstruowaniu przez odbiorców rzeczywistości: westerny, niezwykle popularne w latach 50. i 60. XX w. wykreowały określony model samotnego, dobrego i uosabiającego prawo szeryfa, a role Johna Wayne’a, Gary Coopera, czy Gregory Pecka stały się sztandarowymi kreacjami ówczesnego świata X Muzy. Jednak w ich postawach nie było nic politycznego, społecznie określonego, publicznie zdefiniowanego. Uosabiali uniwersalnie pojmowaną walkę dobra i zła.
Z Johnem Rambo sprawa miała się jednak inaczej. Był częścią i motorem krucjaty przeciwko imperium zła i wszystkiemu, co było z nim kojarzone.
Do podobnych wniosków, jak w brazylijskich badaniach, doszli amerykańscy naukowcy eksplorujący w tej mierze ludność ze stanów południa, środkowego-wschodu i centrum USA.
W wyniku eksplozji neokonserwatyzmu i neoliberalizmu wzmaganych leseferyzmem ekonomicznym warstw, którym się powiodło daleko lepiej niż innym członkom społeczeństw Zachodu, odżywać począł stary, wiktoriański podział na „godnych szacunku pracowników i niegodnych szacunku biedaków”, którym się nie powiodło „tylko z ich winy”.
Jak pisze prof. Edward Luttwak, w latach 80. XX w. powróciła moda i zapotrzebowanie na służące, lokai, sprzątaczki, babysitter, czy kamerdynerów. W czasach powojennego pokoju i prosperity połowy XX wieku były to rzeczy niespotykane. I to za równo z powodów ekonomicznych, jak i przyczyn prestiżowo-socjologicznych.
Hierarchiczność drabiny społecznej i rola poszczególnych jednostek jest dana zgodnie z tradycyjnym opisem świata od Boga Ojca. Tu właśnie leżą podstawowe wartości, według których funkcjonuje naród (macho głównie mówi o narodzie, nie społeczeństwie, co zbliża go właśnie do Rambo, walczącego w imieniu narodu – amerykańskiego - z imperium zła). Mówi przede wszystkim o jednostkach, nie o obywatelach, dla których normą odniesienia są raczej prawa wynikające z tradycji Oświecenia i Rewolucji Francuskiej, a także z doświadczeń demokracji parlamentarnej w Europie Zachodniej. Jednostki utożsamiające się z kulturą machismo, wedle wspomnianego, nieformalnego kodeksu postępowań, odwołują się do tradycji, hierarchii wartości, Boga Ojca i będącego jego depozytariuszem ojca rodziny, podstawowej komórki funkcjonowania społeczeństwa.
Siłę stosuje się - zgodnie z mandatem Boga, tradycji czy hierarchii wartości - w dobrej sprawie. Sakralizacja przemocy jest doskonale znana z przeszłości. A w tym przypadku nastąpiła ona w symbiozie kulturowego wzorca macho z ideologią antykomunistycznej krucjaty z superkomandosem Rambo na czele. Przemoc w takiej formie miała z jednej strony błogosławieństwo tradycji i ostoi patriarchalnej mentalności, a z drugiej - była elementem w krzyżowej wyprawie przeciwko absolutnemu złu.
Stosowanie siły zawsze przeradza się w pogardę dla słabszych, przegranych, stojących niżej na drabinie społecznych akceptacji i preferencji. Rambo spotkał się więc po drodze z macho na platformie absolutyzacji przewag fizycznych jako najbardziej naturalnej (bo pierwotnej, atawistycznej i zgodnej z zasadami darwinizmu społecznego) formy rywalizacji jednostek.
Istnieje również żeńska forma Rambo, hembra. Kobiet przywiązanych do tradycji, hierarchii, porządku odwiecznego, godzących się – bo tak było od zawsze – na dominację Pana (znacząca rola religii chrześcijańskich, zwłaszcza katolicyzmu), ale szczycących się jego posturą, bicepsami, przewagami natury praktyczno-utylitarnej i mitem niezwyciężonego samca (oczywiście, w „klasycznie” pojętej rywalizacji) jest całe mnóstwo. One też są synonimem praktycznego zastosowania kultury macho, czyli podatne będą na rambowe wzorce.
Pamiętając, że ponad 80% filmów pokazywanych na świecie to filmy amerykańskie, jest to więc najzwyklejsza inwazja kulturowa. Amerykanizacja globalnej cywilizacji postępuje właśnie od przełomu lat 60. i 70. XX w. niesłychanie szybko. Wzory kulturowe i osobowe stają się więc własnością i obiektem identyfikacji większości ludzi na świecie, zwłaszcza młodych.
Wyścig szczurów, czyli kult macho
Kultura takiego czynu, preferowanego przez reagano-thatcherowych prestidigitatorów społecznych, rynkowych fundamentalistów czy neoliberalnych oszołomów poczęła wywierać wpływ na większość dziedzin życia (często w płaszczyznach dalekich od potrzeby), bądź na gloryfikację przemocy, czy nadużywanie siły fizycznej.
Konkurencja, będąca podstawą kapitalistycznych stosunków gospodarczych, sama przez się wymusza ofensywność, bezwzględność, czy „miażdżenie słabszych”. I zgodne jest to z leseferyzmem obecnym w ostatnich dziesięcioleciach w gospodarce, ekonomii i przestrzeni społecznej, gdyż prawo do przeżycia mają tylko najlepiej dostosowani, najbardziej konkurencyjni, najagresywniejsi osobnicy.
To właśnie wynikiem takich wzorców jest nasilający się wyścig szczurów, przybierający formy hobbsowskiej „wojny wszystkich ze wszystkimi”. Na placu boju pozostają tylko najsilniejsi, najsprytniejsi, tylko ci, którzy przechytrzą, pokonają i zniszczą swoich konkurentów, wrogów. Innego człowieka. Innego (nie tylko z wyglądu, wyznawanej religii, przekonań politycznych, czy światopoglądu) uważa się bowiem za materiał do unicestwienia. Bo zaburza homogeniczność naszego świata, stanowi dla mnie konkurencję. Dzisiaj, gdy kapitał wieje kędy chce, a bezrobocie dotyczy nawet państw bogatych, życiem zaczynają rządzić wilcze prawa.
W kulcie macho (a pośrednio i osoby Rambo) nie ma zrozumienia dla słabości, refleksji, dylematów, czy dialogu. Cechy te uznaje się za synonim gorszego, złego, poniżenia, wartości niemęskie. Kult macho egzemplifikuje raczej działania agresywnego rynku niż demokratycznie ułożonego społeczeństwa. Symbolizuje naturalną siłę, witalność i chęć dominacji samca, czyli fizycznie silniejszego od dywagujących jajogłowych, bądź liberalnych mydłków z kolorowych periodyków.
Biceps i fallus w stanie erekcji są ich znamieniem, nie mózg i szacunek dla Innego. Liczy się szybki seksualny „numer”, dzisiejsza przewaga JA nad TY, medialny szum, bezrefleksyjność i trwanie. Świat egzystuje dziś, jutro jest nieważne, bo możesz trafić na silniejszego, który cię wyeliminuje.
Tak wygląda pokrótce zbitka wzorców machismo, teorii Thomasa Hobbesa, leseferyzmu gospodarczego, kultu siły wyemancypowanego przez Johna Rambo i nieograniczenie indywidualistycznego kapitalizmu bezwzględnie rynkowego czego efekty widać we współczesnym świecie.
Uwiąd demokracji
Wartości demokratyczne współczesnego świata są obecnie tyle powszechne, co kontestowane i odrzucane przez coraz liczniejsze środowiska. Kult przemocy, siły i wszystkiego, co łączy się z walką, ostrą konkurencją, czy bezwzględnością ,przeczy w naturze tym ideom.
Demokracja to kompromis, otwarcie, wielopłaszczyznowość, multikulti, dyskusja, szermierka na argumenty i ucieranie stanowisk przy negocjacyjnym stole. Coś zupełnie przeciwstawnego niż wspomniane wcześniej wartości utożsamiane z macho czy Rambo.
Dlatego demokracja więdnie w obliczu agresywnego rynku. Analizując historię Rosji, możemy powiedzieć, iż nadchodzą - mimo przykładów z minionych dekad rozszerzania się idei wolności na cały świat (np. prodemokratyczne, tzw. kolorowe rewolucje) - czasy wielkiej smuty dla demokracji oznaczającej otwarte społeczeństwo.
Jak słusznie zauważył Harold McMillan, brytyjski konserwatysta, premier rządu JKM w latach 1957-63, „negocjowanie zgody jest podstawą demokracji”, a zgoda jest jak wiemy w tym ustroju ekwiwalentem kompromisu.
Według Georga Sorosa, agresywny rynek i związane z nim wartości są zdecydowanie niekompatybilne z przymiotami demokracji. Podlegają one bowiem diametralnie różnym zasadom, wychodzą z antynomicznych przesłanek i promują przeciwstawne zachowania personalne.
W wolnorynkowym kapitalizmie stawką jest dobrobyt, a w demokracji – polityczny autorytet. Kryteria, którymi te stawki się mierzy są również odmienne: w kapitalizmie – pieniądze, w demokracji – głos wyborczy obywatela. Rozbieżne są interesy, które mają być zaspokajane: w kapitalizmie jest to interes prywatny, w demokracji – interes publiczny.
Zbitka demokracji i wolnorynkowej gospodarki z parasolem ochronnym państwa socjalnego, jako spolegliwego i patriarchalnie zorientowanego poniekąd opiekuna, spowodowała z jednej strony w odbiorze globalnym absolutną symbiozę między demokracją, a ówcześnie istniejącym kapitalizmem, z drugiej zaś – rozkwit klasy średniej, która sama w sobie była nośnikiem rozwoju demokracji. Nie bez znaczenia była tu wymuszona konkurencja obozu realnego socjalizmu, stanowiącego - przynajmniej w pewnym okresie - poważne zagrożenie dla obozu państw demokratycznych.
Niestety, w trzecim milenium wątpliwości związane z demokracją stają się bardziej wyraziste. Świat może ponownie wkroczyć w okres, kiedy zalety demokracji nie będą wydawały się już tak oczywiste, jak to miało miejsce w okresie od lat 50. do lat 90. Siła, przemoc, bezwzględność, brutalność zadają nieustanne i skuteczne ciosy idei demokratycznej. Nienawiść, pogarda, opresyjność i autorytaryzm przeczą same w sobie koncyliacji, dialogowi, szacunkowi dla interlokutora, zrozumieniu Innego.
Polscy matadorzy
Jak ów obraz wpisuje się w omawianą tu konfrontację kultur? A w bardzo prosty sposób. Wystarczy popatrzyć na przykłady z naszej polskiej rzeczywistości politycznej na harce rodzimych matadorów sceny publicznej.
Na krajowej scenie publicznej – nie piszę politycznej, bo wybory mają to do siebie w ochlokracji, że wymuszają najdziksze zachowania, najbardziej brutalne postawy i niespotykany przypływ złej woli, szowinizmu partykularnego czy małości, jakiej niemało tkwi w człowieku, zwłaszcza głupim – królują Rambo i macho. Usta mają pełne wartości, chrześcijańskiej miłości, tradycji i wolności, liberalizmu (sic!) i demokracji, prawa i sprawiedliwości, rodziny i osoby ludzkiej.
A sytuacja w Polsce przypomina współcześnie typowy przykład ochlokracji, z tym tylko, że to klasa polityczna stała się z własnej potrzeby? poczucia winy? masochizmu? - a może zwykłej nikczemności i głupoty - warstwą pokrytą błotem, pomówieniami i przeżartą najniższymi instynktami: bezrozumnym tłumem kierującym się nienawiścią, która ma być ponoć prawdą. To tu i dlatego św. Franciszek z Asyżu może być Tomaszem Torquemadą, Jezus z Nazaretu – Alfredem Rosenbergiem. Maurice Robespierre w polskim wydaniu jawi się jako Bertrand Russel, a Dietrich Bonhoeffer – Adolfem Eichmannem.
Zdziczenie, popularność oraz nagminność w stosowaniu siły i przemocy – na razie słownej, ale pokazującej, że przeciwnika się nie szanuje, że się chce go totalnie zniszczyć przez odebranie mu godności jako człowiekowi (i politykowi), upodlić, a do tego wszystkie chwyty są dozwolone – przenoszą się jako political correctness do gawiedzi, do tłumu, do społeczeństwa. A w blokach startowych już się grzeją zastępy łysych, wypasionych osiłków, klientów niezliczonych siłowni, fitness klubów czy szkół przetrwania, spadkobierców Johna Rambo, a wśród nich harcują eleganccy, dobrze ułożeni, modnie ubrani i tradycyjnie przystrzyżeni konserwatyści i prawicowi liberałowie z dobrych mieszczańskich domów.
Prof. Richard Rorty zauważył onegdaj, że „narody, Kościoły czy ruchy społeczne świecą blaskiem przykładów historycznych nie dlatego, że odbijają promienie emitowane z jakiegoś wyższego źródła, ale w efekcie przeciwstawienia – porównania z innymi, gorszymi wspólnotami”. To samo dotyczy pojedynczych ludzi, a wzorce Rambo i macho są tylko egzemplifikacją i dogodnym wytłumaczeniem poszukiwań tego Innego, gorszego, słabszego.
Radosław Czarnecki
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1066
Gdy ten tekst trafi do rąk odbiorcy, w Białym Domu będzie zapewne szykowała się ostateczna zmiana warty. Do zajęcia miejsca w owalnym gabinecie przymierzał się będzie 46. prezydent USA, 78 - letni katolik Joe (Joseph) Biden. Zachwyty i nadzieje z odejściem Donalda Trumpa - nielubianego przez establishment światowy, amerykański i … polski - nie likwidują źródeł tego, co przed czterema laty przyczyniło się do zwycięstwa miliardera, człowieka uosabiającego amerykański sen o sukcesie, bogactwie, kolorowym, światowym i bezpiecznym życiu.
Pensjonarska i lokajska, a nade wszystko - nierealistyczna i życzeniowa, nie poparta krytyczną refleksją i racjonalną analizą – mentalność nadwiślańskich elit i mainstreamu nie pozwala wyjść poza opłotki zachwytu neoliberalnymi porządkami i ich głównym demiurgiem, czyli „niewidzialną ręką rynku” systematyzującą stosunki społeczne. Nie pozwala im ona zadać pytania o źródła tego, co nazywają „populizmem”, a de facto - „trumpizmem”. I czy odejście Donalda Trumpa z owalnego gabinetu likwiduje źródła zjawiska określanego mianem „trumpizmu”?
Niektórzy politolodzy i myśliciele sądzą, iż krajem który po Niemczech będzie następnym, jeśli chodzi o nadejście faszyzmu to stawialiby na USA. Konsekwencje globalizacji dotykają Amerykanów bez socjalnych osłon, a to czyni ich bardziej narażonych na prawicowy populizm. Sądzę, że nie do końca mają oni rację, gdyż Trump jest wytworem amerykańskiej kultury i panującej tam od dekad narracji, projektów politycznych, trendów, promowanych wartości i wdrukowanych w świadomość społeczną ocen.
I na groteskę zakrawa fakt, że człowiek uosabiający te niesprawiedliwe i krytykowane, preferujące bezwzględną rywalizację stosunki społeczne, mizogin i ksenofob, stał się opoką tych, których ów system najbardziej dotknął i dotyka. Tych, którzy na neoliberalizmie i globalizacji najwięcej stracili. Ale czy też nie było tak przed 100 laty w Niemczech, Włoszech, Austrii czy Polsce (II RP lat trzydziestych), gdzie faszyzm zdobywał silną politycznie pozycję w przestrzeni publicznej?
Prof. Bruno Drwęski, politolog z Sorbony, pisząc o radykalizacji nastrojów w USA zauważa, że większość Amerykanów - 78% - twierdzi, że przepaść między bogatymi a biednymi jest nie do przyjęcia, a prawie połowa jest za zmianą zasad ustrojowych, innych niż kapitalistyczne. Wśród obywateli w wieku poniżej 40 lat ich udział wynosi blisko 60%. Jean Ziegler, szwajcarski emerytowany dyplomata, zauważył, iż „przepaść między pięknym deklaracjami a rzeczywistością nigdy nie była tak żyznym podłożem dla nienawiści jak w chwili obecnej” (Nienawiść do Zachodu). Wybory w USA pokazały po raz kolejny namacalną egzemplifikację tej tezy.
Boskie przeznaczenie
Idea narodu wybranego przez Boga wśród Amerykanów jest niesłychanie popularna*, podobnie jak u wierzących Żydów (tradycja biblijna). Amerykanie są głęboko religijni, ale ich religijność jest ukierunkowana na ideał ziemski i jest ściśle związana z rozwiązywaniem problemów społeczno-politycznych tu i teraz. To z kolei tradycja protestancka, pierwszych kolonistów na ziemi amerykańskiej. Ich mesjanizm zawsze miał dwojaki charakter. Odciska się to stale na ideologii i praktyce polityki zagranicznej USA.
Z jednej strony, idea amerykańskiej misji mówi, że to Ameryka była i jest zawsze nosicielem wartości humanistycznych, demokratycznych, postępowych, a jej osiągnięcia są moralnym przykładem dla reszty świata. Z drugiej strony, amerykańska wyjątkowość stała się podstawą do aktywnej interwencji w bieg wydarzeń światowych i narzucaniu światu bezwzględnie amerykańskich rozwiązań. I amerykański mesjanizm nabierał militarystycznego i imperialistycznego zabarwienia, o czym świadczą - wybrane tylko z II połowy XX w. – przykłady: Korea, Gwatemala, Kuba, Wietnam, Iran, Granada, Somalia Jugosławia, Irak, Afganistan, Syria. Flagi ONZ czy NATO nie zmieniają tu charakteru tych interwencji.
Amerykanie na takiej właśnie podstawie uznali cywilizację zachodnią, w której centrum stoi kultura amerykańska, za najsubtelniejszy i najznakomitszy wytwór służący dominacji nad drugim człowiekiem. Jest im obca pokora, tolerancja, wolność i równość, które tę kulturę wytworzyły, legły u jej podstaw i są przyczynami fascynacji niesionymi przez nią wartościami. Gdyby te wartości i zasady zechciano naprawdę urzeczywistniać bez amerykańskiego, będącego czymś na miarę boskich nakazów prymatu, to poczucie misyjności i kolonizatorskich zamiarów byłoby na pewno nie tak jednoznacznie widoczne jak obecnie (Zbigniew Stachowski, Dyktat, protest i integracja w kulturze).
Tradycja kaznodziejska w USA ma długą i bogatą historię. Tak jak mariaż religii z przedsiębiorczością. Kult rynku sprzyja konsumpcji i jest jednocześnie doskonałym źródłem zysku. Dziś mówi się – a jest to bezsprzecznie wpływ neoliberalnej kultury nie tylko w gospodarce, ale w całym życiu społecznym – wręcz o „disnejlandyzacji Pana Boga” i skonsumowanej religii.
Megakościoły różnych denominacji obrosły bowiem w USA miejscami rozrywki i najbardziej wyrafinowanej konsumpcji (kawiarnie, sale widowiskowe, kina, galerie handlowe, puby, biblioteki, wytwórnie filmów i gier komputerowych, laserdromy etc.). W owych świątyniach konsumpcji, rozrywki i zysku, w miejscowych McDonaldach czy Starbucksach dzieci mogą jeść ciastka z marcepanową figurką Jezusa lub wafelki obrazujące wydarzenia starotestamentowe. Przekłada się to na inwestycje w ten biznes.
Oblicza się, iż po handlu bronią oraz produktami militarnymi jest to kolejne na mapie zyskowności w USA źródło dochodów. A ponieważ ok. 30 % Amerykanów interpretuje Biblię dosłownie, nie można się dziwić, iż to tam zrodziło się pojęcie religijnego fundamentalizmu, że tam jest tyle osób negujących ewolucję a uznających kreacjonizm, czy opowiadających się za teorią płaskiej Ziemi i uważających, iż piekło istnieje realnie.
O zderzeniu misji i jej zadań z głoszonymi wartościami pisze historyk Tony Judt (Źle ma się kraj): „Amerykanie nie mają wyrzutów sumienia, gdy koncerny naftowe wypłacają władcom feudalnym miliony dolarów, wspierając ich nikczemne reżimy, ale czuliby się źle, gdyby ich wpływy, albo ich pieniądze przydały się mieszkańcom Afryki Północnej (frankofonom i muzułmanom) przy tworzeniu wspólnoty nie formowanej w duchu zachodniej cywilizacji”. W duchu równości, wzajemnych korzyści, partnerstwa i współpracy, czyli także opartej o rudymenty Oświecenia, gdyż są to wartości uniwersalne i ogólnoludzkie, ale bez amerykańskiego parasola.
Państwo dla bogatych
Prominentny komentator i publicysta amerykański Roger Harris (p. MintPressNews), mówiąc o procesach mogących wskazywać na przesuwanie się amerykańskiej opinii publicznej w kierunku faszyzmu (jak cytowany Rorty) uważa, iż założenie kapitałowi kagańca w latach 30-tych XX wieku miało zbawienny wpływ na społeczeństwo amerykańskie. Pogłębienie tej socjaldemokratycznej wersji kapitalizmu, z socjalnymi udogodnieniami i osłonami dla ludzi pracy najemnej (którzy w demokracji stanowią zdecydowaną większość wyborców) nastąpiło podczas Johnsonowskiego Great Society.
Jednak taki układ między władzą a społeczeństwem zaczęto demontować za prezydentury Jimmy’ego Cartera (demokraty), podążając poprzez kolejne deregulacje i ukłony w stronę wielkiego kapitału ku wersji państwa jako „nocnego stróża”. Ronald Reagan ogłosił już jawnie ewangelię „wolnego rynku”, z egoizmem i wsobnością, która stała się popularna wskutek przeniesienia na całą kulturę wartości charakterystycznych dla idei konserwatywno-neoliberalnych. Natomiast ostatnie gwoździe do trumny aktywnego, prospołecznego państwa, funkcjonującego nie tylko dla bogatych i przedsiębiorczych, wbili „Nowi Demokraci” z Billem Clintonem (ortodoksyjny baptysta) na czele. Ludzie pracy najemnej tym samym zostali ostatecznie zdegradowani i zmarginalizowani na rzecz przedsiębiorców, właścicieli kapitału, finansistów i bankierów. Doskonale ten proces na przełomie wieków XX i XXI opisał publicysta i historyk Thomas Frank na przykładzie klasycznego, postindustrialnego stanu USA - Kansas (Co z tym Kansas?).
Od tego czasu nie uchwalono jakiekolwiek znaczącego liberalno-socjalnego prawa czy rozwiązania gospodarczego. Ci tzw. nowi liberałowie (vel neoliberałowie), purytanie „wolnego rynku”, stanowią ortodoksję obu partii amerykańskiego kapitału. I m.in. dlatego tak trudno znaleźć różnice między demokratami a republikanami w zasadniczych, rudymentarnych zagadnieniach społecznych. Neoliberalizm, niczym magistrala, prowadzi ludzi pracy najemnej w dół, obniżając im jakość życia i odbierając poczucie bezpieczeństwa. Jednocześnie wraz z zaostrzającymi się konfliktami klasowymi i pogłębiającą się stratyfikacją wewnątrz społeczeństwa, coraz bardziej agresywne, imperialistyczne stają się działania USA w polityce zagranicznej.
Również rozwiązania prawne wewnątrz kraju kierują USA ku państwu policyjnemu. Już dziś w klasyfikacji wskaźnika inkarcernacji (czyli procentowego udziału osadzonych w więzieniach do ogółu populacji) USA zajmują zdecydowanie pierwsze miejsce w świecie. Chociaż jednym z symboli Stanów Zjednoczonych jest Statua Wolności, w więzieniach przebywa ponad 2,5 mln Amerykanów (0,7 procent populacji). To tak, jakby w polskim systemie penitencjarnym utrzymywano ponad 270 tysięcy ludzi, podczas gdy w rzeczywistości jest to ok. 100 tysięcy.
Ta scheda po neoliberalizmie związana jest z koncentracją siły gospodarczej w rękach coraz mniej licznych hiperbogaczy. Wynika to z faktu, iż coraz bardziej autorytarne państwo służyć musi interesom coraz bardziej skoncentrowanego kapitału w rekach coraz mniejszej liczby miliarderów. Policyjne i represyjne państwo ukrywane jest za mantrą demokratyczno-wolnościową i wyborczymi sloganami, współgrającymi z wydawaniem nieprzyzwoicie wielkich pieniędzy na kampanie polityków. I to jest chronione prawnie jako część składowa wolności słowa i jednostki.
Rosną też wydatki wojskowe, gdyż prowadzi się coraz więcej, coraz bardziej skomplikowanych i kosztownych interwencji w różnych częściach świata (tu USA także przodują, wydając na przemysł zbrojeniowy tyle, ile kolejnych 10 krajów w tej niechlubnej klasyfikacji).
Wykluczonym i zdegradowanym przedstawicielom klas ludowych można proponować zaciągnięcie się do sowicie wynagradzanej służby wojskowej, lub zajęcie najemnika w prywatnych firmach o charakterze militarnym. O procesach prywatyzacji wojny i przemocy z tym związanej, które do tej pory były wyłączną cechą państwa, pisał m.in. Alvin Toffler (Wojna i antywojna).
Droga ku faszyzmowi
Czy biorąc pod uwagę śmierć umowy socjalnej między elitami władzy a społeczeństwem, właściciele kapitału i kupieni przez nich politycy chcieliby i mogliby pójść w kierunku faszyzmu? Wydawać się może, że liberalna demokracja odnosi ogromne sukcesy w nakłanianiu ludzi do akceptowania elitarnych rządów i wiary w swoją potęgę i sprawczość. Tyle, że w demokracji kandydaci muszą konkurować, aby udowodnić kto najlepiej służy nie rządzącym elitom, lecz społeczeństwu, suwerenowi, obywatelom. A tu nie ma w zasadzie konkurencji. I nie ma de facto wyboru. Jedynie marginalne, estetyczne, retoryczno-narracyjne ozdobniki. I wtedy radykałowie, jak wielu mówi - „populiści” - za pomocą chwytliwych haseł i wiecowych obiecanek są w stanie porwać sfrustrowane rzesze wyborców.
Ruchy faszystowskie w USA zdaniem Edwarda Luttwaka (kiedyś ideologa i promotora „reaganomiki”, w XXI wieku zdecydowanego krytyka neoliberalizmu i jego skutków) nie muszą być rasistowskie jak w Europie. Już 10-15 lat temu twierdził, iż faszyzm jest falą przyszłości, bo poczucie ekonomicznej niepewności ludzi pracy najemnej – poczynając od robotnika przy taśmie, poprzez drobnego urzędnika, a na menedżerze średniego szczebla kończąc – zrodzi kiedyś nową postać faszyzmu. Ludzie ci oczekują bowiem bezpieczeństwa w miejscu pracy, stabilizacji, możliwości życia bez codziennych turbulencji i zamętu. A to wszystko burzy im od lat, od dekad „niewidzialna ręka rynku”, brutalna rywalizacja, wyścig szczurów, czego źródłem są niczym nieskrępowane i chaotyczne rynki.
Podobnie sądzi Chris Hedges (topowy publicysta New York Timesa). W Ameryce faszyzm może mieć jego zdaniem postać faszyzmu Mussoliniego sprzed sojuszu z III Rzeszą lub Portugalii Salazara. Wystarczy, że obieca tym ludziom powściągliwy kapitalizm, coś na kształt europejskich rozwiązań z programów socjaldemokracji lub chadecji w sferze ekonomiczno-gospodarczej. Tym samym przeciwstawi się darwinowskiemu turbokapitalizmowi epoki globalizacji.
Faszyści opierają się nie na politycznie aktywnych, nie na ludziach o świadomości określanej najogólniej „za”, lecz na politycznie pasywnych, mówiących najczęściej „nie”, na przegranych, wykluczonych, (albo tych, którzy za takich się mają). Mają oni poczucie (w aktualnej sytuacji całkiem słuszne), że ich głos się nie liczy, że nie odgrywają żadnej roli, że demokrację dla nich sprowadzono wyłącznie do symbolicznej kartki wrzuconej w czasie wyborów do urny.
Opisując te zjawiska w Ameryce, Artur Domosławski z kolei zauważył, iż owi przegrani przypisują sobie (na podstawie wolności i swobody słowa, połączonych z tradycją amerykańskiego Południa) prawo do nienawiści i przemocy, które wyraża się m.in. językiem pogardy wobec Afroamerykanów, Latynosów, muzułmanów, mniejszości seksualnych, ludzi kultury, jajogłowych, elit z Zachodniego i Wschodniego Wybrzeża. Emanuje ono pragnieniem afirmacji Konfederatów (z okresu wojny secesyjnej), Ku Klux Klanu, maczyzmu, prawa do noszenia broni i posługiwania się przemocą, gdy uznają to za stosowne.
Żaden politycznie poprawny gość czy „sączący kawę latte pedał” nie ma im prawa mówić – właśnie na zasadzie takiego rozumienia wolności wynikającej z neoliberalnej kultury i zasad państwa w wersji nocnego stróża, a społeczeństwa jako zbioru wolnych, przedsiębiorczych i rywalizujących jednostek – jak mają wyrażać się o „czarnuchach”, „żółtkach” czy „kaktusach” itd. To jest esencja ich języka i mentalności. To jest istota wolności popartej kultem siły, niczym nie ograniczonym prawem do posiadania broni, bezwzględną konkurencją.
To są m.in. źródła „trumpizmu” i tego, wokół czego się te problemy obracają. Czy one znikną wraz z przegraniem wyborów przez Trumpa? Raczej nie. Dotyczy to także Polski, Węgier, czy innych krajów europejskich, gdzie widać wznoszącą się falę radykalnego populizmu, czy „trumpizmu”, które to ruchy są nową wersją dobrze znanego faszyzmu. On może powrócić – jak wieszczył Umberto Eco – obleczony w nowe, modne szaty. Zwłaszcza w sytuacji, gdy wszystko wokoło nas jest „fuzzy” (czyli rozmyte, o niewyraźnych konturach, zniuansowane i równoprawne, spluralizowane do granic możliwości, wolne i dopuszczalne).
Radosław S. Czarnecki
*pisaliśmy o tym w SN 10/18 – Boskie Przeznaczenie i Manifest Destiny oraz w SN 11/18 – Renesans Boskiego Przeznaczenia