Nauka w służbie cenzury
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 84
Niezbędna dla nauki, zarówno podstawowej, jak i stosowanej, jest wolność otwartej dyskusji i debaty. Jeżeli istnieją różne interpretacje, nie należy usuwać żadnych opinii. Każdy podmiot, indywidualny lub zbiorowy, który rości sobie prawo do narzucania własnego określenia, co jest prawdą, a co „dezinformacją”, z definicji jest totalitarny i antynaukowy. Zatem szczytem ironii jest to, że narodowa agencja reprezentująca naukę, Narodowa Fundacja Nauki (NSF), stała się głównym instrumentem ochrony oficjalnej narracji rządowej i ataku na przeciwstawne poglądy.
O tym, że oba uniwersytety w Waszyngtonie i Wisconsin są finansowane przez NSF w ramach programu Convergence Accelerator , szczegółowo poinformowano w sierpniu 2023 w Global Research . Do tych projektów finansowanych przez NSF należy dodać Uniwersytet Stanforda , który ściśle współpracuje z Uniwersytetem WA. We wszystkich przypadkach wyszukiwanie ma na celu wykrywanie i przeciwdziałanie „dezinformacji” w mediach społecznościowych. Szczególny nacisk kładzie się na Covid-19, uchylanie się od szczepień i rosnące przekonanie, że wybory zostały i nadal są fałszowane.
Stanford, za pośrednictwem Stanford Internet Observatory, oraz Uniwersytet WA, za pośrednictwem swojego Centrum Informacji Publicznej, połączyły siły z laboratorium badawczym Digital Forensics Research Lab przy Atlantic Council i Graphiką , firmą wykorzystującą sztuczną inteligencję do badania Internetu, aby stworzyć Partnerstwo na rzecz uczciwości wyborów. Lektura jednostronicowego streszczenia raportu końcowego EIP , które zaczyna się od słów „6 stycznia 2021 r. uzbrojony tłum wtargnął do Kapitolu…” , a kończy się słowami: „Wszystkie zainteresowane strony muszą skupić się na przewidywaniu i wstępnemu piętnowaniu fałszywych narracji…” , to pouczające spojrzenie na sposób myślenia i strategię przenikające kompleks przemysłowy cenzury.[…]
Tymczasem w 2022 r. wykładowcy Hubbard School of Journalism and Mass Communication na Uniwersytecie Minnesota zostali zaproszeni do dołączenia do „zespołu badaczy” w ramach projektu o nazwie Course Correct - „broni” zaprojektowanej jako „narzędzie dla dziennikarzy, które może pomóc w identyfikowaniu i korygowaniu dezinformacji w Internecie.”
Ponownie fundusze dla tego „zespołu badaczy” pochodziły z NSF. Oto dotacja w wysokości 5 milionów dolarów , jak opisano na stronie internetowej NSF, ujawniająca wiodącą rolę w tym „zespole”, jaką ma być Szkoła Dziennikarstwa i Komunikacji Masowej Uniwersytetu Wisconsin, cytowana powyżej w związku z inną dotacją NSF dla Uniwersytetu WI. Uniwersytet Minnesota dołączył do „Zespołu”, aby ułatwić prace nad fazą 2 większego grantu NSF.
Sytuacja zmienia się tak szybko, że trudno za nią nadążyć. Zaledwie dwa lata temu praktycznie wszystkie rządowe, medialne i „influencerskie” źródła działały jak skoordynowany atak dronów z każdego punktu informacyjnego, zapewniając opinię publiczną, że: szczepionka na Covid-19 jest „bezpieczna i skuteczna”, „powstrzymuje chorobę w jej śladach” , „Nikt nie jest bezpieczny, dopóki wszyscy nie będą bezpieczni”, „Nieszczepieni są wrogiem… i… nie powinni być mile widziani w kulturalnym towarzystwie” itp. Jeśli zapomniałeś, oto 11-minutowa podróż w przeszłość (zobacz https://www.youtube.com/watch?v=zI3yU5Z2adI&t=1s )
Jednocześnie wszystkie głosy przeciwne zostały albo utajnione, albo oskarżone o „dezinformację” lub „teorię spiskową” - ten klejnot inspirowany przez CIA. Kiedy jednak stare elementy dezinformacji i teorii spiskowych okazują się prawdziwe przez cały czas (np. tutaj i tutaj ), system po prostu się podwaja. Ale w takim razie dlaczego nie, skoro wszystkie kluczowe elementy – agencje rządowe, wywiad/wojsko, farmacja, wielkie technologie, duże banki, media głównego nurtu, „szkolnictwo wyższe” – wszystkie są obecnie okupowane przez interesy globalistyczne, które umieściły swojego przedstawiciela w utworzeniu siatki kontroli informacji. Nawet Biały Dom jest teraz jego częścią.
Wszystko to nawiązuje do dokumentu roboczego dotyczącego prawa publicznego z 2008 roku pt. „Teorie spiskowe” napisanego przez dwóch profesorów prawa z Harvardu. Autorzy twierdzą, że zwolennicy teorii spiskowych – terminu, którego autorzy używają zamiennie z określeniem „ekstremiści” – cierpią na „błędy poznawcze” i „ułomną epistemologię” oraz nie potrafią jasno myśleć. A jak zamierzają uporać się z problemem? „Praktycznie rzecz biorąc, rząd mógłby dobrze zrobić, utrzymując bardziej energiczny establishment przeciwdziałający dezinformacji”. W szczególności proponują zmianę myślenia o spiskowcach poprzez „infiltrację poznawczą” grup obywateli przez agentów rządowych lub ich najemników: „Agenci rządowi mogą wchodzić na czaty, sieci społecznościowe online, a nawet grupy w przestrzeni rzeczywistej i próbować podważać przenikające teorie spiskowe”.(co się dzieje – przyp. Red.SN)
Autorzy teorii spiskowych proponują, jako sposób niszczenia wiarygodności, kojarzenie zwolenników teorii spiskowych z osobami „chorymi psychicznie i urojonymi”, z „negacją Holokaustu” oraz z „przedsiębiorcami spiskowymi – którzy bezpośrednio lub pośrednio czerpią korzyści z propagowania swoich teorii”. Niemniej jednak przyznają, że teorie spiskowe są trudne do przeciwstawienia się i że „dodatkowy opór przed poprawianiem za pomocą prostych technik sprawia, że teorie spiskowe są wyraźnie niepokojące”. Co niewiarygodne, ale być może nie zaskakujące, w 2009 roku, rok po opublikowaniu teorii spiskowych, Obama mianował starszego autora, Cassa Sunsteina, administratorem ds. informacji i spraw regulacyjnych Biura Zarządzania i Budżetu.
Łącząc kropki, wiele wskazuje na to, że w tym dokumencie przedstawiającym stanowisko można znaleźć wczesne wskazówki na temat tego, co z czasem przekształci się w Konspiracyjny Kompleks Przemysłowy.
Ale kiedy Narodowa Fundacja Nauki stała się głównym graczem w kompleksie cenzury, wydawało się, że gra się skończyła. Logiczny jest wniosek, że kiedy rzekomy bastion swobodnego dociekania i obiektywnego dążenia do prawdy staje się głosem wiodącym w strategii stłumienia autorytarnie definiowanej dezinformacji to tak, jakby ostatnia twierdza została naruszona, a system jako całość jest obnażony, aby wszyscy mogli go uznać za całkowicie zepsuty.
Bill Willers
Bill Willers jest emerytowanym profesorem biologii na Uniwersytecie Wisconsin w Oshkosh.
Powyższy tekst noszący tytuł: The National Science Foundation Is a Driving Force Behind the Censorship Industrial Complex
pochodzi z Global Research z 6.12.23 -
https://www.globalresearch.ca/national-science-foundation-driving-force-behind-censorship-industrial-complex/5842349
O naukach społecznych
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 162
Poza cenzurą – sygnały, opinie, analizy
Mizeria polskiej nauki (i edukacji), do czego doprowadziły nie tylko wieloletnie ograniczenia jej finansowania, ale także cenzura całych obszarów i dyscyplin naukowych ze względów politycznych sprawiły, że ta dziedzina życia społecznego praktycznie umarła. Widać to nie tylko po żenującej ignorancji tzw. elit (zwłaszcza politycznych), ale i kolejnych pokoleń wchodzących na rynek pracy – coraz gorzej wykształconych i o coraz gorszych kompetencjach społecznych.
Brak swobody głoszenia poglądów (naukowych!), brak przestrzeni do wymiany wolnej myśli (gdzie się podziały liczne seminaria i konferencje?), upadek uniwersytetu (tego historycznie nieskażonego cenzurą miejsca wymiany poglądów i sporów naukowych), wreszcie brak badań (zastępują je przyczynkarskie prace quasi-naukowe) sprawiają, że społeczeństwo przyjmuje na wiarę wszystko, co mu wmówią usłużne politykom nie tylko korporacyjne media.
Wprowadzamy więc nowy dział do Spraw Nauki – „Poza cenzurą – sygnały, opinie, analizy”, w którym będziemy zamieszczać teksty lub ich fragmenty objęte w Polsce tzw. kulturą anulowania licząc, iż przyczynią się one do innego niż obowiązujące spojrzenia na wiele spraw, poszerzenia horyzontów myślenia, czy choćby tylko zaciekawienia tematem.
Zaczynamy od fragmentu tekstu znakomitego rosyjskiego historyka i politologa Andrieja Fursowa, dyrektora Centrum Studiów Rosyjskich w Instytucie Badań Podstawowych i Stosowanych Moskiewskiego Uniwersytetu Humanistycznego, zatytułowanego: „Na naszych oczach wyłania się system kastowo-niewolniczy”. Choć dotyczy on zjawisk globalnych, autor ustosunkowuje się w nim także do nauk społecznych, ich roli we współczesnym świecie oraz stawia diagnozę ich stanu. Prezentujemy tę część artykułu.
O naukach społecznych
To, jaki naprawdę będzie świat postkapitalistyczny, zależy od przebiegu i wyników walki z kryzysem XXI wieku. Jedną z głównych broni w walce o przyszłość, o wyjście z kryzysu, jest wiedza o świecie. Problem jednak w tym, że dziś struktury dostarczające wiedzy o świecie – instytucje badawcze i piony analityczne służb wywiadowczych – są coraz mniej adekwatne do tego świata. Współczesne nauki społeczne coraz bardziej przypominają późnośredniowieczną scholastykę; naukowców zastępują eksperci – ci, którzy wiedzą coraz więcej o coraz mniej.
Zachód był w stanie narzucić całemu światu swoją wizję rzeczywistości, swoją „siatkę” nauk społecznych. Na przykład w Japonii cytowani są tylko ci Japończycy, którzy publikują czasopisma anglosaskie. Istnieją oczywiście pewne błyskotliwe próby zmiany tego stanu rzeczy, na przykład książka Orientalizm Edwarda Saida z 1978 r., którego można uznać za „naukowego Chomeiniego”. Niestety, dzieło to jest mało znane w kręgach krajowych orientalistów.
Said napisał, że współczesny orientalizm wcale nie jest nauką, ale „potęgą wiedzy”. Zachód „orientalizował” Wschód, pozbawiając go posiadanych przez niego cech. Od czasów Aleksandra Wielkiego Wschód był interpretowany jako zacofany. Wschód to społeczeństwo, w którym nie ma własności prywatnej, wolnych miast i wolnego typu osobowości. Oznacza to, że Wschód definiuje się jako negatywną obsadę Zachodu.
Zatem ten ostatni za pomocą swojej nauki (narzuconej innym przez swój obraz świata) czyni mniej więcej to samo, co za pomocą ekonomii.
Oznacza to, że w ekonomii rdzeń systemu kapitalistycznego (Zachód) alienuje produkt od „Nie-Zachodu” (peryferii systemu kapitałowego), a przy pomocy nauki przestrzeń i czas są oddzielane od tego samego na obrzeże. Mamy zatem przed sobą subtelny instrument globalnej hegemonii.
Istniejąca klasyczna triada nauk społecznych tak naprawdę sprawdza się tylko w „badaniu tylko jednego systemu społecznego – kapitalistycznego, a konkretnie jego burżuazyjnego rdzenia północnoatlantyckiego”. Dlatego obecne nauki społeczne nie są odpowiednie dla celów rosyjskiego wzlotu i rozwoju. Niestety, krajowe nauki o społeczeństwie są głęboko zależne od Zachodu. Na razie nie znaleźliśmy własnego Saida, burząc szkodliwe stereotypy. Większość krajowych badaczy niewolniczo korzysta z teorii obcych.
Całość tekstu: https://dzen.ru/a/ZWD4CtyckWAkUg8M
(tłumaczenie maszynowe)
Nauka i władza
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 402
23 maja 2023 r. odbyło się posiedzenie plenarne Komitetu Prognoz PAN nt. źródeł nieskuteczności środowiska naukowego w przekazywaniu opinii publicznej i rządzącym idei istotnych z punktu widzenia państwa i społeczeństwa. Samo podjęcie dyskusji na ten temat pokazuje, że środowisko naukowe zdaje sobie sprawę, jak w ostatnich dekadach zostało zmarginalizowane przez rządzących w wypełnianiu funkcji poznawczych i praktycznych.
Na kanwie tego wydarzenia warto sformułować diagnozę na temat wzajemnego zapotrzebowania władzy i wspólnot epistemicznych (spójnych zbiorowości naukowych), ich relacji wzajemnych w państwie, które mogą być oparte na symbiozie i pożytecznej kooperacji, na krytyce i kontestacji albo na wzajemnej wrogości i konfrontacji. Takie zależności nigdy nie występują w czystej postaci. Obecnie mamy raczej do czynienia z bezsilnością świata nauki wobec arogancji elit politycznych. Ucieczka w upolitycznienie nauki, konformizację, służebne funkcje wspierające i protekcyjne wobec sprawujących władzę jedynie pogłębiają procesy destrukcyjne. Gdy uczelnie wyższe, zwłaszcza w dziedzinach nauk społecznych i humanistycznych stają się przybudówkami aparatu propagandy i oficjalnej doktryny, dochodzi do kapitulacji akademii przed władzą.
Wspólnoty naukowe są jedynymi podmiotami społecznymi, które dzięki konkurencji i wyśrubowanym kryteriom awansu zawodowego osiągają coś w rodzaju monopolu autorytetu i kompetencji, rozumianych jako zdolność do mówienia i działania w sposób autorytatywny, tj. uprawomocniony, uzasadniony wiedzą, potwierdzoną przez kolektywną intersubiektywność. Badania socjologiczne wskazują na widoczny spadek tego autorytetu.
Niektórzy obserwatorzy piszą nawet o coraz liczniejszych antyautorytetach, osobach z tytułami profesorskimi, występujących w mediach masowych, które raczej demotywują do działań w imię idei, które głoszą. Zgodnie z praktyką poszczególnych stacji zaprasza się przeważnie te same osoby, które nie prowokują do dyskusji, lecz bezkrytycznie odpowiadają na stawiane pytania pod z góry założoną tezę. Wystarczy przeanalizować prezentowanie we wszystkich mediach masowych mitu „wrogiej Rosji i braterskiej Ukrainy”, co nie tylko świadczy o jakimś beznadziejnym syndromie ogłupienia zbiorowego, ale sprzyja budowaniu fałszywych narracji i wprost odpowiada zapotrzebowaniu propagandy prowojennej.
Wyjątkowość, by nie powiedzieć ekskluzywizm nauki jest z jednej strony pewnym przywilejem, źródłem podziwu i wyróżnikiem pośród innych sfer życia społecznego, z drugiej jednak jest źródłem alienacji, wyobcowania, a także społecznego niezrozumienia i lekceważenia. W świecie powszechnego dostępu do informacji i prymitywizacji przekazu coraz mniejszą popularnością cieszą się skomplikowane wywody naukowe. Istnieje naturalna tendencja do uproszczeń, a przeczytanie trudnej książki nawet dla niejednego profesora staje się nie lada wyzwaniem.
Jeszcze gorzej jest z przyswajaniem wiedzy przez młodych adeptów nauki. Z własnych doświadczeń mogę przytoczyć skargi studentów na zadawanie przez wykładowcę nowych lektur i egzekwowanie ich znajomości na zajęciach dydaktycznych.
W naukowej bańce
Wspólnoty naukowe same często w imię autonomii i specyfiki zawodowej odrywają się od reszty społeczeństwa. Utrudnienia komunikacyjne wynikają głównie ze słabości działań popularyzatorskich. W zasadzie zanikło dziennikarstwo naukowe, które potrafiło najtrudniejsze dziedziny badań w prosty sposób tłumaczyć odbiorcom różnych mediów.
Wspólnoty epistemiczne skazują się na wyizolowanie poprzez stosowanie wyspecjalizowanego słownictwa, fachowego żargonu, którego nie rozumie przeciętnie wykształcony odbiorca. Jeśli dystans pojęciowy się zwiększa, to rośnie też dysonans poznawczy i występuje relatywizacja znaczeń używanych pojęć oraz rozbieganie się perspektyw poznawczych.
Środowisko naukowe jest zbudowane hierarchicznie. Ma charakter „skanalizowany” w pewne organizacyjno-instytucjonalne wzory, decydujące o awansach naukowych, odpowiadających osiągnięciom, talentowi, nakładom pracy itd. Taka struktura, kojarzona niekiedy z feudalnymi i konserwatywnymi obyczajami jest w pewnej mierze barierą dla wolności akademickiej. Naukowcy o uznanym autorytecie i utrwalonej pozycji w hierarchii naukowej często bowiem narzucają innym swoje poglądy jako jedynie słuszne i prawidłowe. Blokują w ten sposób nie tylko różnorodność pomysłów i alternatywność podejść badawczych, ale szkodzą też uczelni przez wymuszanie konformizmu wobec dominujących norm czy wzorów zachowań.
Już dawno zauważono, że nauka jest profesją konkurencyjną. W ramach współzawodnictwa realizuje się dążenie naukowców do zdobywania statusu, szacunku i pozycji. W rezultacie następuje różnicowanie środowiska naukowego, nie tylko pod względem stopni, tytułów i stanowisk, ale także indywidualnych talentów, pracowitości i wyników. Tej „ruchliwości konkurencyjnej” dziwnie sprzyjają „nowoczesne” systemy ewaluacyjne, oparte na wymyślnych wskaźnikach i punktacji. Oznacza to, że sam fakt publikacji wyników badawczych stał się ważniejszy od procesów myślowych. Mniej ważna jest merytoryczna zawartość tekstu, lecz to, gdzie został on opublikowany. Ta wymyślona przez biurokratów logika ewaluacji istotnie modyfikuje „zastane procesy awansu”, traktując preferencyjnie najbardziej „przebojowych” naukowców w zdobywaniu punktów.
Rzeczywistość bezlitośnie weryfikuje ten „punktacyjny sponsoring”. Albo pozostaną po badaczach znakomite książki i wybitne artykuły, albo jedynie formalne notowania, o których za jakiś czas nikt nie będzie pamiętać. Redukcjonistyczne podejście do nauki, wiążące wyniki punktowe z finansowaniem nauki, jest całkowicie sprzeczne z tradycjami akademickimi. Gubi się w nim istotę uprawiania nauki. Formalne algorytmy zastępują oceny merytoryczne, które mimo subiektywności, a może właśnie dzięki niej pozwalają zrozumieć ludzką egzystencję we wszystkich wymiarach i przejawach.
Polityka przed nauką
Środowiska naukowe cechuje wewnątrzakademicka „ortodoksja” i dogmatyzacja „poprawnościowych” poglądów. Prowadzi to do wyjałowienia nauki, odcięcia jej od rzeczywistych przemian społecznych, pozbawiania badaczy odwagi i skutecznego aktywizmu. Wydaje się na tym tle, że w czasach „realnego socjalizmu” było więcej buntu przeciw narzucaniu jednej oficjalnie uprawomocnionej wizji świata. Obecnie zapanował kanon neoliberalizmu i zachłyśnięcie się „poprawnością polityczną” o rodowodzie amerykańskim, co ani nie czyni polskich uczelni bardziej zachodnimi, ani nie sprzyja budowaniu i obronie własnej tożsamości. Prowadzi raczej do upowszechnienia działań indoktrynacyjnych, a zamiast kreatywności – do reprodukcji pożądanych, często inercyjnych i asekuracyjnych wzorów zachowań (pisał o tym francuski socjolog Pierre Bourdieu).
Warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt pojmowania autorytetu nauki. Otóż w wyniku transformacji ustrojowej w Polsce nie nastąpiła radykalna wymiana kadry naukowej, a raczej jest adaptacja do nowych warunków. Nie chodzi przy tym o jakieś dramatyczne procesy „dekomunizacji”, bowiem większość ludzi nauki z komunizmem nie miała nic wspólnego. Rzecz dotyczy raczej poszukiwania nowej legitymizacji za cenę utraty wiarygodności i autentyczności, kosztem prawdy i obiektywizmu.
Widać też, że nabór młodej kadry spośród wychowanków dotychczas dominującej generacji nie sprzyja otwieraniu przestrzeni intelektualnej na nowe wyzwania paradygmatyczne.
Dyskusja akademicka jest skrępowana systemem zależności hierarchicznej i społeczną etykietą ingracjacji, wkupywania się w łaski osób wpływowych i uchodzących za autorytety. Postawy buntownicze są w zasadzie nie do zaakceptowania. Każdy, kto próbuje odwołać się do „twórczej krytyki” zastanych i powielanych poglądów zasługuje na miano ekscentryka, a najczęściej zostaje zneutralizowany, choćby przez przemilczanie (wyłączanie z publikacji, odmawianie wsparcia, brak cytowań itd.).
Władza polityczna doskonale zdaje sobie sprawę z tych słabości elity akademickiej. Wie, że niezależnie od zróżnicowania dyscyplin naukowych i podziałów ideowo-światopoglądowych uczelnie wyższe wraz z Polską Akademią Nauk są żywotnie przywiązane do swojego statusu i stanu posiadania (tytułów i stopni, prestiżu, pozycji) i mimo mizerii materialnej – a może właśnie ze względu na tę biedę - godzą się na trwanie w oportunizmie, posłuchu i marazmie. Wszystko to jest bardzo przygnębiające, gdyż nie przynosi praktycznych korzyści instytucjom władzy, ani nie sprzyja rozwojowi środowisk naukowych.
Władza polityczna w Polsce, niezależnie od formacji ustrojowej, ma dwojaki stosunek do nauki. Z jednej strony zdaje sobie sprawę z walorów i potrzeby jej utrzymania na jak najwyższym poziomie, jako istotnej służby społecznej, spełniającej funkcje kulturotwórcze i strukturotwórcze (w sensie kreowania elit intelektualnych, a także profesjonalizacji różnych grup społecznych). Władza dostrzega więc użytkową wartość nauki, wytwarzającą dobra i wartości o istotnej przydatności społecznej oraz komercyjnej aplikacji. Za tym jednak nie idzie świadomość kolejnych rządów, aby naukę traktować poważnie, jako ważną dziedzinę życia publicznego i sektor gospodarki wymagający odpowiedniego doinwestowania. Obecnie nakłady budżetowe na naukę w Polsce należą do żenująco niskich.
Z drugiej strony władza polityczna traktuje naukę podejrzliwie, z dystansem, by nie powiedzieć nieprzyjaźnie. Od dawna, być może jeszcze od II Rzeczpospolitej, a czasy PRL jedynie umocniły to przekonanie, utrzymuje się pogląd o kontestacyjnym charakterze środowisk naukowych, wyrażających nie tylko krytykę wobec rządzących, ale także stwarzających możliwości kreowania kontrelit politycznych. Wielu naukowców oskarża się więc o opozycyjność wobec władzy, a nawet szkodliwą działalność przeciw narodowi czy państwu polskiemu.
Listki figowe dla władzy
Członkowie elity politycznej w różny sposób odnoszą się do merytokracji, oferowanej przez środowiska naukowe.
Najwyraźniej widać to na przykładach korzystania z doradców i ekspertów, zapraszanych do stałej lub doraźnej współpracy w celu przedstawiania ekspertyz – analiz sytuacji decyzyjnej, możliwych wyborów, ich pożądanych i niepożądanych skutków.
Ludzie nauki zatrudnieni w charakterze „zaplecza decyzyjnego” stają przed dylematem utrzymania swojej niezależności. Jeśli bowiem są zatrudniani jako doradcy decydentów w resortach rządu, w partiach politycznych czy ciałach parlamentarnych, to automatycznie godzą się na rolę służebną wobec zamawiających ich usługi. Polityczne zaangażowanie czyni z nich rzeczników określonych interesów, a to podrywa ich rolę w swobodnym kreowaniu wiedzy i odkrywaniu prawdy o świecie. Ponieważ jednak pecunia non olet, więc dorabiają finansowo – co nawet specjalnie nie dziwi – do swoich skromnych uposażeń, płacąc świadomie lub nie koniunkturalizmem.
Znane jest w polityce pojęcie „dworaków”, którzy nawet bez nacisku decydentów gorliwie uzasadniają racje rządzących, łącząc je z przekonaniem, że służą „dobrej zmianie”. Często aktywność ekspercka ma związek z maskowaniem błędnych decyzji władzy (ex ante albo ex post), co grozi kompromitacją społeczną. Zapobiega się temu przez nieujawnianie nazwisk profesorskich ekspertów. Oni sami zresztą nie chwalą się tą działalnością, aby uniknąć niepotrzebnych kłopotów.
W nieco lepszej sytuacji są eksperci niezależni, prezentujący swoją fachową wiedzę na użytek decydentów, ale bez określonych afiliacji politycznych, czy deklarowania sympatii światopoglądowych. W polskich warunkach nie zbudowano jak dotąd takiego neutralnego zaplecza eksperckiego. Różne „prywatne” think tanki najczęściej korzystają z dotacji zewnętrznych (swojego i obcych rządów, fundacji, korporacji i in.) i już z tego powodu trudno je uznać za niezależne. Poza tym ulegają – jak wszystkie przedsięwzięcia komercyjne - tzw. biznesyfikacji i korporatyzacji, a to oznacza, że „wytwarzana przez nie wiedza” ma przede wszystkim charakter utylitarny.
Kumoterskie kadry
Mimo wymiany dużej części elit politycznych w Polsce nadal nie ma wykwalifikowanych kadr przygotowanych do rządzenia państwem i zarządzania różnymi sferami życia publicznego. Eksperymenty z powołaniem profesjonalnej służby cywilnej skończyły się niepowodzeniem. Dominuje polityzacja w obsadzaniu stanowisk kierowniczych i decyzyjnych, polegająca na stosowaniu partyjnych rekomendacji (partokracja), zamiast fachowych kwalifikacji. Być może potrzebna jest głęboka zmiana pokoleniowa, aby rekrutacja nowej elity politycznej nie opierała się na kombatanctwie, nepotyzmie i koniunkturalizmie, lecz uwzględniała konkursową obsadę stanowisk na podstawie profesjonalnego przygotowania.
Nowoczesny kandydat do służby publicznej powinien legitymować się nie tylko wykształceniem prawniczym, ekonomicznym czy politologicznym, ale także praktycznym sprawdzianem swoich umiejętności w czasie wcześniejszego stażu zawodowego. Ludzie, którzy niczego jeszcze nie osiągnęli w swoim życiu, powinni „terminować” u zawodowych polityków, a nie ze względu na osobiste układy tworzyć zastępy dyletantów na stanowiskach kierowniczych. To kompromitująca przypadłość tzw. misiewiczów.
Brak merytorycznych kwalifikacji polityków przejawia się choćby w nieumiejętności formułowania pytań zadawanych ekspertom, niezdolności korzystania z obszernej wiedzy naukowej, kompleksach związanych z niedostatkami własnego wykształcenia, nieuzasadnionych pretensjach do wszechwiedzy i omnipotencji. Polskim politykom brakuje pokory w przyznawaniu się do własnych ograniczeń i błędów, co prowadzi do tworzenia fałszywych narracji, pozorów w rozwiązywaniu problemów, unikania merytorycznej debaty i konfrontowania poglądów z przedstawicielami odmiennych racji. Zamykanie się przed umysłami zdolnymi do tworzenia różnorodnych hipotez, kreatorami dalekosiężnych wizji i wariantowego rozwiązywania złożonych problemów ogranicza perspektywy decyzyjne, skazuje na zamykanie się w gronach amatorów, przytakiwaczy i ignorantów. Skutki błędnych decyzji, obrony fałszywych rozwiązań i zwyczajnych zaniechań ponosi całe społeczeństwo, a nauka w tej sprawie jest bezradna.
Intelektualiści w rozumieniu specyficznej ze względu na swój rodowód i sposób zarobkowania warstwy umysłowej, służący społecznej reprodukcji wiedzy i nauczaniu, w technokratycznych społeczeństwach narażeni są na utratę statusu, szacunku, prestiżu i dochodów. „Humanistyczna, krytyczna i teoretyczna wiedza jest kwestionowana jako bezużyteczna” (Margaret Thornton). Rządzący, ale także szefowie wielkich korporacji ignorują fakt, że to uniwersytety w swym tradycyjnym znaczeniu gwarantują zachowanie ciągłości kulturowej, że są źródłem nowych oryginalnych myśli, pozwalających ludziom dostosowywać się do wyzwań technologicznych i przemian cywilizacyjnych.
W kontekście tej przygnębiającej diagnozy wypadałoby postawić pytanie, co samo środowisko naukowe może zrobić dla uratowania pozycji nauki i instytucji, które są oparciem dla niezależnych badań i nauczania.
Lekarzu, lecz się sam
Dotychczasowa obserwacja procesu degradacji szkolnictwa wyższego i ośrodków badawczych prowadzi niestety do pesymistycznych wniosków. W wielu reformach ustroju polskiej nauki brały bowiem udział rozmaite gremia złożone z funkcjonariuszy nauki, którzy niewystarczająco dobitnie protestowali przeciw „psuciu” polskiej nauki. Usprawiedliwianie się niemożnością wpływu na politycznych decydentów brzmi naiwnie. Podobnie kompromitujący jest brak wyobraźni wielu utytułowanych doradców i konsultantów, jak można było zgodzić się na tak daleko idące ograniczenia samorządności akademickiej i skrępowanie wolności akademickiej przez absurdalny system ewaluacyjny, mający przede wszystkim charakter monitorująco-kontrolujący.
Redukcjonistyczne podejście do nauki przekreśla pasje badawcze, niszczy wybitne biografie i ogranicza proces badawczy do „fabryki publikacyjnej”. Zdezawuowanie elitarności nauki, opartej na autorytetach, mistrzach i duchowych przewodnikach powoduje utratę jej siły sprawczej w społeczeństwie. Z nauką przestaje się liczyć nie tylko władza polityczna, ale także zwykli obywatele. Uniwersytety przestają być świątyniami wyrafinowanej wiedzy i mądrości. Coraz bardziej są kojarzone z wyrobnictwem, grą o przetrwanie, upokorzeniem materialnym i brakiem perspektyw.
Środowisko naukowe w Polsce musi obudzić się z marazmu. Jeśli nie pomagają odezwy i apele, trzeba sięgać do różnych form kontestacji i otwartej krytyki szkodliwej polityki. Potrzebni są liderzy nowej generacji, patrzący prospektywnie, a nie zamknięci w bezpiecznych „kokonach” akademickiego konserwatyzmu. Potrzebne jest „wielkie przebudzenie”, otwarty lobbing interesariuszy, aktywność medialna i społecznikowska oraz ofensywa propagandowo-informacyjna z wykorzystaniem nowoczesnych mediów, aby doprowadzić do uświadomienia różnych środowisk, czym grozi utrata podmiotowości nauki.
Od Polskiej Akademii Nauk, tego areopagu skupiającego „ludzi wiedzy dla wiedzy” można i trzeba oczekiwać większej inicjatywności w dziedzinie krytyki polityki naukowej, a także inicjatywności na rzecz nowego „społecznego kontraktu” nauki z władzą. „Ewaluacyjne” państwo musi zauważyć, że „gra algorytmów” doprowadziła do takiego paraliżu „wydajności naukowej”, iż mamy coraz więcej punktów i fikcyjnych grantów, ale cofamy się cywilizacyjnie, naśladując anglosaskie wzory zarządzania nauką, bez koncepcji własnej tożsamości, no i przede wszystkim bez pieniędzy, które mają bogate państwa Zachodu. Co ciekawe, znajdujemy ogromne środki na armaty, ale nie ma ich na wiedzę dla postępu społecznego. To jedna z największych tragedii naszych czasów.
Ciekawe, czy w kampanii przedwyborczej w Polsce jakaś siła polityczna odważy się postawić na wokandzie debaty publicznej kondycję polskich uczelni, wieloletnie zaniedbania i błędy, a także grożący nam regres cywilizacyjny ze względu na bezmyślne i karygodne psucie uprawiania nauki i myślenia o uniwersytecie? Kto z codziennie oglądanych w mediach Wielkich Demagogów będzie w stanie zaproponować jakąś formę sanacji polskiej nauki?
Stanisław Bieleń
Śródtytuły i wyróżnienia pochodzą od Redakcji.
Smuta Uniwersytetu
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1096
Gdy przed kilkunastoma miesiącami opublikowałem na łamach „Spraw Nauki” i „Myśli Polskiej” dyskusyjny tekst pt. „Akademickie trąby na larum!” nie spodziewałem się, że kryzys wolności akademickiej i moralne skarlenie władz macierzystego wydziału dopadną mnie osobiście. Że po 50 latach życiowego związania się z Uniwersytetem i warszawską politologią padnę ofiarą „sykofantów i makkartystów”, których przypomniał niedawno w swoim celnym artykule Radosław Czarnecki. Nie odnosiłbym się do uknutej przeciwko mnie intrygi z udziałem studentów i urzędników nauki, gdyby sprawa nie miała poważniejszego charakteru.
Otóż tak jak pisałem ponad rok temu, Uniwersytet przestał być miejscem krytycznego myślenia, obiektywnej oceny zjawisk i procesów społecznych, porównywania i konfrontowania różnych punktów widzenia. Zostałem pouczony przez dziekana wydziału, że wolność akademicka nie oznacza „prawa do dowolności”. W tym zdaniu właśnie jak w soczewce skupia się biurokratyczny, a zatem i polityczny zamach na samą ideę i istotę wiedzy jako dobra publicznego. Ta, jak wiadomo, może się rozwijać jedynie w warunkach poszanowania pluralizmu światopoglądowego i aksjologicznego, wielości stanowisk metodologicznych i w rezultacie rozmaitości punktów widzenia.
Najgorsze jest to, że „oddolne” psucie standardów uniwersyteckich, w tym dobrych obyczajów, odpowiada „odgórnym” zamachom na wolność akademicką nawet w państwach dojrzałej zachodniej demokracji. Takie rzeczy, jak ograniczanie przedmiotowe zainteresowań badawczych dzieją się nie tylko na Węgrzech, w Rosji czy Turcji, ale także w USA, Wielkiej Brytanii i Francji. Tworzenie instytucji kolejnych rzeczników i niedorzeczników do spraw wszelkiej poprawności i niepoprawności rodzi skutki odwrotne do zamierzonych. Oskarżają oni niezależnie myślących badaczy o odstępstwa od norm, ustanawianych arbitralnie przez „sądy kapturowe”.
Te zjawiska są przejawem kryzysu intelektualnego, który wiąże się przede wszystkim z upolitycznieniem uczelni, poddawaniem ich poprawnościowym modom i gorliwym wykonawcom szkodliwych dyrektyw.
Wrogowie wolności akademickiej wykorzystują kolejną fazę ideologizacji i ostrej konfrontacji w stosunkach międzynarodowych, która wyraża się w masowym stosowaniu propagandy i dywersji psychologicznej, skierowanych przeciwko zwolennikom odmiennej aksjologii, metodami przeinaczeń, kłamstw, fałszerstw, dyfamacji i insynuacji. Każdy pretekst jest dobry, żeby uderzyć w dobre imię bezkompromisowego pracownika.
Obserwujemy wyraźny kryzys dialogu międzykulturowego czy nawet międzycywilizacyjnego.
Jego miejsce zaczyna zajmować dyktat rzekomo uniwersalnych wartości, głoszonych przez jedną ze stron konfrontacji. Najczęściej jest to zaprzeczenie możliwości poznania racji drugiej strony czy stron trzecich. Coraz powszechniej słyszymy o konieczności podporządkowania przez rządzących spraw nauczania potrzebom ochrony praworządności, narodowej i kulturowej tożsamości, a nawet zapobieganiu terroryzmowi i wszelkim innym zbrodniom ze strony arbitralnie wyznaczanych wrogów. Stąd już tylko krok do całkowitej likwidacji wolności akademickiej.
Dlatego aby ją obronić, potrzebna jest mobilizacja świata nauki na rzecz przebudowy mentalnej i moralnej własnego środowiska, pobudzenia go do dyskusji i krytyki, do otwarcia się na odkrycia i innowacje. Potrzebny jest odważny opór intelektualny przeciw petryfikacji zdeformowanych struktur akademickich, broniących biurokratyzacji, uniformizacji i formalizmów, zastępujących rzeczywistą inicjatywę i realne osiągnięcia przez bałamutne instrukcje, nadęte sprawozdania i bezkrytyczne pouczanie ex cathedra „wicie, rozumicie”.
W sukurs naukowcom muszą przyjść postępowe kręgi polityczne, które mają świadomość wagi i znaczenia instytucji uniwersyteckich dla prawidłowego funkcjonowania demokracji. Choć więc uniwersytety nie są instytucjami politycznymi, muszą liczyć na wsparcie i działania polityczne tych, którzy rozumieją współczesne wyzwania cywilizacyjne.
Administrujący nauką okopali się w swoich „fortecach” i na „ciepłych posadkach”. Zamiast pomysłów na innowacje, także w zakresie reformowania programów studiów i odpowiadania na problemy współczesności, górę bierze zaściankowa rutyna, zaduch kumoterstwa i donosów oraz małostkowość. Niesubordynowanych trzeba skarcić, zganić, upomnieć i postraszyć, a gdy to okazuje się nieskuteczne, wszcząć nagonkę i urządzić polowanie.
Najlepiej zaangażować w ten proceder studentów, no bo przecież sprawa wiarygodności ich oskarżeń, na dodatek anonimowych, jest kluczowa i niepodważalna. Im bardziej z ukrycia „obsmarują” nieprawomyślnego wykładowcę, tym na większą zasłużą nagrodę. A poza tym to sprawdzony sposób doboru kandydatów w skład młodej kadry naukowej. Spośród najbardziej gorliwych „we współpracy” z dziekanem można przecież stworzyć kolejny „zaciąg pokoleniowy”, miernych ale wiernych, lojalnych i posłusznych, reprodukujących najgorsze nawyki i pokazujących moralną degenerację „chowu wsobnego”.
Można walczyć z tymi zjawiskami jedynie nazywając rzeczy po imieniu. Nawet za cenę przykrego odwetu wydziałowych ordynatów. Ale jak wielu jest gotowych stanąć w prawdzie i wygarnąć publicznie, na przykład podczas posiedzenia ciał kolegialnych, że wydział psuje się od dziekana, a uniwersytet od rektora? Praktycznie takich odważnych nie ma i w obecnym stanie degrengolady ich nie będzie. W tym tkwi katastrofa środowiska uczelnianego.
„Myślozbrodnie”
Martwi mnie, co się stanie z wolnością myśli w przyszłości. Jeśli pojawiają się niewybredne krytyki pod adresem zmarłych znawców problematyki rosyjskiej, tak jak w przypadku Andrzeja Walickiego, jednego z najwybitniejszych polskich historyków idei, to strach pomyśleć, co czeka żyjących i wciąż aktywnych badaczy.Widać wyraźnie, że komuś zależy na wykluczeniu z przestrzeni publicznej jakiejkolwiek dyskusji, a także objęciu anatemą tych, którzy za przedmiot swoich naukowych dociekań wybrali Rosję.
W wielu uczelniach niebezpieczne stały się zajęcia, na których wykładowcy wprost odnoszą się do otaczającej rzeczywistości. Wojna na Ukrainie wywołała z jednej strony niezwykle silne uniesienia emocjonalne (co jest zrozumiałe), ale z drugiej strony narzuciła selektywne pojmowanie rzeczywistości, z jednego tylko punktu widzenia. Kto go nie podziela, ulega wykluczeniu, marginalizowaniu i stygmatyzowaniu. Ryzyko jest duże, bo można być odsuniętym od zajęć, a nawet z powodu absurdalnych oskarżeń studentów stać się obiektem wszelkich możliwych pomówień. Przodują w tej dziedzinie rzecznicy uczelniani, jako strażnicy „świętej poprawności” i nadużywający swoich kompetencji.
Uczelnie wyższe, te niby wolne „świątynie dumania”, stały się – to był zresztą proces trwający od dłuższego czasu, ale wojna tylko go przyspieszyła – miejscem „myślozbrodni” z punktu widzenia narzucanej ortodoksji przez świat polityki i mediów. Nie wolno nie tylko podważać oficjalnej wykładni na temat „złej” Rosji i „dobrej” Ukrainy, ale niedopuszczalna jest jakakolwiek krytyka cynicznego kursu politycznego Zachodu, zorientowanego na prowadzenie tej wojny aż do wykrwawienia stron. Jak zauważył zacny krakowski mędrzec Bronisław Łagowski, „w liberalnej Polsce niewskazane jest mówienie, że gdy toczy się wojna, to obie strony strzelają i po obu stronach są zabici”.
Absurdalną praktyką stało się demonizowanie wykładowców, którzy podnoszą w dyskusji racjonalne argumenty i dążą do pogłębienia intelektualnej debaty.
W kontekście wojny na Ukrainie najbardziej oberwał chicagowski profesor John J. Mearsheimer, ale i w polskim krajobrazie uczelni wyższych da się wskazać nazwiska osób sekowanych i prześladowanych przez macierzyste uczelnie za głoszone poglądy. Łatwo można stać się ofiarą „polowania na czarownice” pod byle jakim pretekstem. Bez domniemania niewinności, bez weryfikacji donosów i podważenia nielegalnych nagrań, bez udzielenia głosu stronie pomówionej i oskarżonej!
A przecież to Uniwersytet powinien być szkołą prawości i praworządności, ostoją przestrzegania prawa!
W praktyce można bez żadnych zahamowań obrzucić nauczyciela stekiem absurdalnych zarzutów. Nikomu nie zależy – łącznie z rektorem uczelni – aby te zarzuty sprawdzić w drodze rzetelnego i zgodnego z prawem postępowania wyjaśniającego. Jeszcze zabawniejsze jest unikanie odpowiedzialności za to, kto naprawdę podjął decyzję o nielegalnym odsunięciu nauczyciela od zajęć dydaktycznych. Podpisujący się pod nią dziekani twierdzą, że wykonali postanowienie władzy rektorskiej. Z kolei rektor zaprzecza swojemu udziałowi w tej hecy. To dowód infantylizacji zarządzania i braku nie tylko urzędowej, ale i osobistej odpowiedzialności.
Politologia - nauka niebezpieczna
Gdzie zatem szukać obiektywizmu w debacie politologicznej? Jednostronność przekazu wyklucza możliwość rozważań, czy władze państwa ukraińskiego zrobiły wszystko, co można było zrobić, aby w ciągu trzech dekad istnienia niepodległej Ukrainy ułożyć się po sąsiedzku z Rosją. Dlaczego nie wolno zadawać pytań o rolę czynnika zewnętrznego w budowaniu antyrosyjskiej Ukrainy i w rozpaleniu tego konfliktu?Dlaczego nazywanie po imieniu sprawców po obu stronach jest herezją? Skąd bierze się ta przedziwna asekuracja i pomijanie roli sił nacjonalistycznych i skrajnie prawicowych na Ukrainie? Czy odradzanie się brunatnych ideologii jest doprawdy jedynie wymysłem Kremla? Dlaczego ślepota poznawcza polskich elit politycznych, ale i wydawałoby się poważnych badaczy prowadzi do ignorowania niezwykle niebezpiecznych zjawisk, które przecież dotyczą żywotnych interesów Polski i Polaków?
Problem tzw. ukrainizacji Polski nie jest wymysłem posła Grzegorza Brauna ani innych polskich „nacjonalistów”.
Dlaczego nad konsekwencjami przesiedleń nie zastanawiają się na przykład znawcy migracji, których bezrefleksyjnym zawołaniem stało się banderowskie pozdrowienie „sława Ukrainie”?
A gdzie debata o kosztach demograficznej transformacji, o negatywnych skutkach demontażu polskiej tożsamości narodowej poprzez żywiołowy napływ uchodźców, a raczej stymulowany ruch przesiedleńczy?
Czy jednolite narodowo państwo polskie naprawdę przestało być cenną wartością Polaków?
Na jakich podstawach ma w przyszłości opierać się lojalność wobec państwa, jeśli status obywateli RP otrzymują osoby przypadkowe, albo jeszcze gorzej, obce polskiej tradycji myślenia i kulturze?
Przecież takie tematy powinny być przedmiotem nie tylko debat parlamentarnych, ale i twórczych dyskusji w środowiskach naukowych.
Nie chodzi wyłącznie o wystawianie chwalebnych laurek wojennym bohaterom czy ściganie się w antyrosyjskim zelotyzmie, ale o poważne zastanowienie się, dlaczego polskie interesy narodowe niekoniecznie we wszystkim współgrają z tym, co prezentuje pogrążona w katastrofie wojennej Ukraina.
Kto poza sloganami o „wspólnej” czy „naszej” wojnie powinien tłumaczyć Polakom, że państwa nie kierują się wobec siebie żadnym altruizmem i bezinteresownością? Państwa z natury myślą egoistycznie i dbają przede wszystkim o dobrostan swoich obywateli, którzy nie powinni płacić kosztów za cudze błędy, w tym także za cudze wojny.
Mądrość rządzenia państwem nie polega przecież na hojnym rozdawnictwie własnego majątku i trwonieniu zasobów, w imię dziedziczonej po przodkach irracjonalnej misyjności. Jeśli elity władzy doprowadzają w państwie demokratycznym do degradacji standardów życia i destrukcji gospodarki, powinny liczyć się ze społecznym odrzuceniem. A także z polityczną i prawną odpowiedzialnością za dyskryminację własnych obywateli kosztem przybyszów z zewnątrz.
Jeszcze ważniejsza staje się potrzeba debaty na temat ewolucji „ustrojowej” państwa polskiego. Jak można nieodpowiedzialnie ogłaszać, jak czynią to najważniejsi funkcjonariusze władzy, że granica państwowa między Polską a Ukrainą zmierza w kierunku zaniku, a nawet prawnej likwidacji? Dlaczego tak ważnych z egzystencjalnego punktu widzenia spraw nie poddaje się debacie publicznej? Dlaczego milczą na ten temat partie opozycyjne w parlamencie, nie podejmują tej problematyki media masowe? Nie ma też wypowiedzi autorytetów prawa konstytucyjnego.
Łączenie ze sobą tak różnych dwóch organizmów państwowych wymaga nie tylko głębokiego namysłu, ale przede wszystkim diagnozy interesów integrujących się stron i wzajemnych zobowiązań po dokonaniu ewentualnej „fuzji”. Na obecnym etapie żenujący poziom wypowiedzi o związkach Polski i Ukrainy prowadzi raczej do konfuzji. Obywatele Polski mają prawo odczuwać głęboki niepokój z powodu postępującej „ukrainizacji” polskiej polityki i jej szkodliwych skutków.
Interesy Stanów Zjednoczonych na Ukrainie nie dają się uzasadnić ani geopolityką (gdzie Rzym, a gdzie Krym!), ani solidarnością ideologiczną (występuje absolutny brak związku ustroju państwa ukraińskiego z poszanowaniem wartości bronionych przez Zachód). Słusznie zauważa się w samej Ameryce, że nadawanie „żywotnej” rangi interesom Waszyngtonu na Ukrainie może mieć charakter irytujący (Katrina vanden Heuvel). Na szczęście takich głosów jest coraz więcej. Nie chodzi w nich o usprawiedliwianie zbrodniczych agresji, ale o wskazanie rzeczywistego sprawstwa i konieczności wyjścia z kryzysu. Jeśli nie można było zapobiec tragedii ukraińskiej, to może przynajmniej uda się pobudzić rozmaite środowiska do zmiany kursu politycznego? Czy wysyłanie Ukraińcom kolejnych partii śmiercionośnej broni jest doprawdy najmądrzejszym kursem politycznym, zważywszy na konsekwencje, w jaką otchłań rozmaitych kryzysów wpadają rządy i społeczeństwa Zachodu? To nieprawda, że jest tylko jeden sposób rozwiązania konfliktu na Ukrainie, poprzez wojnę aż do zwycięstwa, bez liczenia się z kosztami ludzkimi i materialnymi samych Ukraińców i Rosjan!
Myślenie męczy
Dyktat jednolitości stanowisk wobec spraw trudnych i niebezpiecznych zawsze prowadzi do zaniku wariantowego myślenia, do przyjmowania narracji narzucanej odgórnie. Sprzeciw wobec każdego dyktatu wymaga odwagi. Większości studentów nie interesuje jednak czytanie „rewizjonistycznych” i prowokujących do myślenia książek, bo są przecież gotowe, łatwe i oczywiste interpretacje otaczającej nas rzeczywistości. Jest gorzej, gdy zalecane przez wykładowcę publikacje wychodzą poza tzw. sylabus, czyli wcześniej zatwierdzony przez władze program nauczania. To już prawdziwa herezja!
Czasem można odnieść wrażenie, że dzisiejsi studenci są „mądrzejsi” od swoich profesorów. Są przekonani, że i bez czytania książek dużo więcej wiedzą niż anachroniczni wykładowcy, głoszący „skostniałe” teorie i staroświeckie ideały. Zadawanie lektury obowiązkowej przez tych ostatnich i jej egzekwowanie na zajęciach jest nie tylko fanaberią uczących, ale powodem do skarg i zażaleń, składanych przez stale rosnącą liczbę frustratów.
Sytuacja jest chyba nieodwracalna, gdyż potulni kierownicy jednostek dydaktycznych poddają się studenckiemu terrorowi. Dla świętego spokoju tolerują nieuków, a poprzez ich donosy w systemie anonimowych ankiet ganią wymagających nauczycieli. Zjawisko to ma szerszy negatywny kontekst ze względu na rozwój cywilizacji informatycznej. Smartfony i tablety zawładnęły umysłami młodzieży, co zniszczyło czytanie poważnej literatury naukowej. Skłonienie studentów do przeczytania jakiejś książki w całości jest doprawdy czynem heroicznym tak ze strony nauczyciela, który naraża się na skargi, jak i ze strony słuchaczy, z których tylko część posiadła umiejętność czytania ze zrozumieniem.
Dążenie do zdobycia i ugruntowania pewnego kwantum fachowej wiedzy jest obecnie marzeniem nielicznej grupy studentów. Reszta, w przeważającej większości, dąży do zdobycia łatwych certyfikatów, dających możliwość wpasowania się w rynek pracy. Do rzetelnego studiowania nie skłania obecny system edukacji na poziomie wyższym. Przestarzałe programy nauczania, brak przygotowania do alternatywnego i krytycznego myślenia, wreszcie stadność i pseudopatriotyczny terror jednomyślności – to cechy niejednej katedry uniwersyteckiej.
Uczelnie upodabniają się do szkół zawodowych. Stają się fabrykami pseudointeligentów, którzy zdobywają dyplomy w transakcji kupna-sprzedaży. Wtedy naprawdę wiedza ma najmniejsze znaczenie. Krytyczne myślenie nie jest w cenie, bo naraża na starcie się z absolutyzowaną przez większość prawdą, a to może zaszkodzić w dalszej karierze. W cenie jest przystosowanie ochronne (mimikra) i konformizm. Osobność nie popłaca. Najważniejsze są przyszłe posady i szybki dostęp do dóbr wszelakich, a nie zawracanie sobie głowy jakimiś przykazaniami o moralnych powinnościach. Przestają obowiązywać zasady rzetelności i uczciwości na drodze poznania naukowego. Roty ślubowań studenckich, a nawet doktorskich stały się czczym rytuałem. A dobre obyczaje i tak nie mają żadnego znaczenia, bo przecież nigdzie nie zostały spisane (sic!).
Mamy do czynienia nie tylko z konfliktem różnych oczekiwań wobec zarządzających polską nauką, ale także z konfliktem pokoleń. Dziekani wydziałów likwidują ten problem przez obcesowe odsyłanie zasłużonych nauczycieli akademickich na emeryturę. Rektorzy przedłużają niektórym seniorom zatrudnienie ze względu na ich dorobek, zawodową przydatność lub po prostu „po uważaniu”. Mamy więc do czynienia z dziwaczną sytuacją, że władze uczelni zamiast spójnej i racjonalnej polityki zatrudnienia, uwzględniającej potrzeby kadrowe i zapewniającej ciągłość poziomu badań i nauczania, kierują uwagę nie na najlepszych, lecz na tych szczególnie zasłużonych w lojalności i pełnieniu funkcji lub po prostu politycznie protegowanych.
Nieklarowność kryteriów w polityce zatrudnienia na uczelniach jest mankamentem od lat. W konkursach o zatrudnienie najczęściej startuje jedna osoba, co jest zaprzeczeniem idei samego konkursu i z góry wskazuje intencje jego organizatorów. Bynajmniej nie zanosi się na zmiany, które zapowiadała jeszcze w 2015 roku ówczesna minister nauki Lena Kolarska-Bobińska. "Deforma" szkolnictwa wyższego zniszczyła bezpowrotnie etos pracownika naukowego, który dysponując dorobkiem i wiedzą stanowił kiedyś autorytet dla młodszych pokoleń.
Uczenie się rzemiosła akademickiego nie zachodzi poprzez punkty i granty, lecz poprzez żmudne wykuwanie umiejętności analitycznych, pogłębianie refleksji intelektualnej (teoretycznej) i osiąganie dojrzałości metodologicznej. Aż strach pomyśleć, co pozostanie z dorobku mierzonego formalnymi notami, a nie rzeczywistym wkładem do myślenia i praktyki.
W dynamicznie zmieniającej się rzeczywistości, wraz z ogromnym tempem przemian cywilizacyjnych zabrakło dostosowania edukacji w ramach tzw. kształcenia ustawicznego, do zmieniających się wyzwań poznawczych.
Decydenci od spraw szkolnictwa wolą sięgać do historii jako „matki wszystkich mądrości”, zamiast kierować uwagę badaczy, nauczycieli i uczniów na rozumienie i oswajanie perspektyw rozwojowych.
Wszyscy, którzy pretendują do rządzenia państwem polskim muszą pilnie zastanowić się nad sanacją edukacji publicznej, gdyż w przeciwnym razie Polsce i Polakom grozi zapaść cywilizacyjna. Państwo polskie musi zapewnić wszystkim obywatelom dostęp do wiedzy, nie kwalifikując jej, czy jest poprawna, czy nie. Nowoczesne państwo potrzebuje modernizacji nauczania na wszystkich poziomach, aby zapobiec powrotowi obskurantyzmu i zamknięcia w klatce prowincjonalizmu. Tylko postępy edukacyjne mogą przyczynić się do profesjonalizacji polskich elit politycznych, zapewnić zdrową konkurencję o rozmaite stanowiska, opartą na kompetencjach i kwalifikacjach, a nie na koneksjach i układach.
Stanisław Bieleń
Wyróżnienia w tekście oraz śródtytuły pochodzą od Redakcji.
Byłem pracownikiem ITME (Requiescat in pace)
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1116
Pisząc ostatnią część historii moich kontaktów z Instytutem Technologii Materiałów Elektronicznych pt. „Byłem pracownikiem ITME - postscriptum”, zakładałem, że do tej tematyki nigdy już nie powrócę. Jednak powracam. Podobno nigdy nie należy pisać nigdy. Potrzeba powrotu wynikła z szeregu zdarzeń, jakie zaszły niedawno, już po umieszczeniu tej części na moim blogu (https://zdzislawjankiewicz.pl) i druku w Sprawach Nauki (SN nr 5/21). Zdarzenia te można by podzielić na zewnętrzne, niezwiązane z instytutem, a właściwie jego następcą Łukasiewicz Instytutem Mikroeektroniki i Fotoniki (ITME weszło w skład IMiF – Łukasiewicz) i zewnętrzne, związane ze zdarzeniami w kraju, a nawet na świecie. Zacznę od tych ważniejszych, zewnętrznych.
Mimo, że o tym pisałem już w Postscriptum, zacznę od zainteresowania się naszego Ministra Obrony Narodowej badaniami na rzecz potrzeb obronnych. Wśród wymienionych tam zagadnień znalazła się potrzeba opracowania mikrofalowych tranzystorów i układów scalonych dla wojskowych radarów i mikrofalowych łączy teletransmisyjnych. To zagadnienie jak najbardziej leżało w zasięgu możliwości byłego ITME. Dysponował potrzebną do tego celu aparaturą technologiczną (MOCVD do epitaksji warstw półprzewodnikowych i nowym elektronolitografem Vistec SB 251o parametrach przystosowanych do tego typu zadań) oraz kompetencjami pracowników. Udowodnili oni już wcześniej, że tranzystory mikrofalowe potrafią wykonać (1).
Zagadnieniem tym zajmowali się również pracownicy Instytutu Technologii Elektronowej, drugiego instytutu tworzącego obecny Łukasiewicz IMiF (2), chociaż satysfakcjonujących wyników w prowadzonym w ITE programie badawczym, o ile wiem, nie uzyskali.
W każdym razie zagadnienie wydawało się być w zasięgu możliwości krajowych ośrodków badawczych i należało oczekiwać szybkich pozytywnych rezultatów.
Potrzeby te stawały się coraz bardziej widoczne wraz z pogarszającą się sytuacją międzynarodową i kolejnymi zamierzeniami naszego rządu. Mam tu na myśli zapowiedź i uchwalenie ustawy o obronie ojczyzny oraz odbytym 26 października 2021 w WAT forum innowacyjności sił zbrojnych B+R+Armia. Pozwolę sobie przytoczyć dwa cytaty z tego forum (na podstawie relacji rzecznika prasowego WAT p. Ewy Jankiewicz).
1. Minister Obrony Narodowej Mariusz Błaszczak:
„Wszystkie działania, które wdrożyliśmy lub wdrażamy, składają się na spójne rozwiązanie organizacyjne znane jako Nowa Polityka Innowacyjności Ministerstwa Obrony Narodowej – B+R+Armia. Wymiernym efektem tych zmian będzie zwiększenie innowacyjności Sił Zbrojnych RP w obszarze technologicznym, a tym samym wydatne wsparcie działań modernizacyjnych Wojska Polskiego i wyposażenie go w najnowocześniejsze rozwiązania sprzętowe” oraz „Podnoszenie kompetencji technologicznych środowiska naukowego i przemysłowego buduje fundament dla nowoczesności Sił Zbrojnych RP”
2. Sekretarz stanu w MON Marcin Ociepa:
„Aktywność MON w zakresie wspierania sektora nauki przejawia się w finansowaniu projektów i konkursów z obszaru obronności. Zapewnił on przy tym, iż rozwój technologii kluczowych i przyszłościowych dla Wojska Polskiego jest priorytetem działania resortu obrony narodowej”.
Przejdźmy do zdarzeń wewnętrznych, wynikających ze strony Łukasiewicz - Instytut Mikroelektroniki i Fotoniki. Jego aktywność, a przecież to do niego między innymi kierowane były cytowane powyżej słowa na forum B+R+Armia, nie wydawała mi się satysfakcjonująca. Zaraz po 2015 roku i nieprzedłużeniu dr. Zygmuntowi Łuczyńskiemu pracy na stanowisku dyrektora Instytutu niekompetentni kolejni dyrektorzy „zdemolowali” wcześniej raczej bardzo dobrze działający ITME. Proces ten opisałem we wcześniejszych publikacjach w Sprawach Nauki (SN 2/21, SN 3/21, SN 4/21, SN 5/21, SN6-7/21) i nie będę do niego wracał.
Nie chcę jednak pozostawić wrażenia, że dowodzę tego jedynie w słowach. Istnieje dość obiektywna miara prowadzona przez wydawnictwo Elsevier baza danych – Scopus. Zawiera ona oceny poszczególnych instytucji naukowych na całym świecie. Aby instytucja znalazła się w publikowanej corocznie bazie, powinna spełnić ostry warunek. Jej pracownicy powinni opublikować w czasopismach z listy filadelfijskiej co najmniej sto publikacji. Jeżeli warunek ten nie jest spełniony, dana instytucja w tym roku nie jest oceniana i w bazie Scopus nie jest wymieniona. Przeważnie lista ich zawiera ok. 8 - 9 tysięcy placówek naukowych. O miejscu, na którym figuruje instytucja w tej bazie decydują jej osiągnięcia mierzone liczbą publikacji, patentów oraz liczbą cytowań. Stworzyłem tabelkę pokazującą, jakie miejsca zajmowały w tej bazie w latach 2010 – 2022 interesujące nas instytuty.
„N” w tabelce oznacza, że instytucja w tym roku nie spełniła warunku oceny w bazie.
Z tabelki tej wyziera smutny obraz zniszczenia najlepszego instytutu badawczego w Polsce, który Scopus sklasyfikował w 2015 roku na dziewiątym miejscu wśród wszystkich krajowych jednostek naukowych (z uniwersytetami włącznie). Do tego należy jeszcze dodać, że jakość sumy wcale nie jest sumą jakości składników, a nawet nie musi im dorównywać. Minister Gowin, jak sobie przypominam, reformując naukę w Polsce, np. scalając instytuty, obiecywał lepszą ich działalność, związanie z przemysłem itp. Wynik to ta tabelka. ITME, mimo że już faktycznie nie istnieje, w bazie Scopus jest odnotowywany. Nowy instytut, mimo że powstał z połączenia majątku i pracowników ITME i ITE, chociaż upływa już drugi rok od jego powstania, jeszcze nawet nie zakwalifikował się do oceny w tej bazie. Tyle uwag ogólnych.
Dziwne decyzje
Przejdźmy do potrzeb artykułowanych przez władze wojskowe. Oczywiście chodzi o potrzeby widziane przez pryzmat specjalizacji tematycznej byłego ITME, ale dotyczące już działań nowego instytutu Łukasiewicz IMiF. Te nie są zrozumiałe od samego początku. Władze instytutu i zasadnicze jego części mieszczą się przy ul. Lotników na Mokotowie, chociaż - jak wiadomo - miejsca tam raczej mało. O ile pamiętam, już wcześniej w czasie realizacji programów zamawianych, którymi kierowałem, pracownicy części technologicznych byłego ITE narzekali na ciasnotę. Tymczasem laboratoria położone na znacznie większym terenie byłego ITME przy ul. Wólczyńskiej świecą pustkami. To dziwne. Teren ten ma dobrze przygotowaną infrastrukturę do obsługi zgromadzonej tam aparatury technologicznej i położony jest dalej od ruchliwych arterii miejskich niż ten przy alei Lotników.
Co najważniejsze, przy ul. Wólczyńskiej zgromadzona jest najwartościowsza aparatura MOCVD, w tym do epitaksji wysoko przerwowych półprzewodników oraz unikatowy (nawet w skali europejskiej) elektronolitograf Vistec zapewniający rozdzielczość w płaszczyźnie wystarczającą do wytwarzania urządzeń (tranzystorów i układów scalonych) w zakresie mikrofal. Warto zaznaczyć, że urządzenie Vistec wraz z urządzeniami towarzyszącymi, tworzącymi Laboratorium Elektrolitografii w ITME, umożliwia powielanie wytworzonych struktur przyrządowych na poziomie kilku – kilkudziesięciu tysięcy struktur w jednym procesie technologicznym, a więc de facto małoseryjną produkcję.
Co gorsze, polityka personalna chyba niezbyt kompetentnych dyrektorów Instytutu doprowadziła do pozbawienia tych urządzeń fachowej obsługi. Taki jest stan obecny.
Rodzi to szereg pytań. Najważniejsze, czy nie jest to wynik działalności celowej? Wiele na to wskazuje. Była już, na szczęście udaremniona, próba sprzedaży budynku mieszczącego elektronolitograf za śmiesznie niską cenę sześciu milionów złotych, gdy koszt jego zawartości sięgał stu milionów. Powód? Chyba tylko jeden. Jak mnie niektórzy uświadamiają, teren byłego ITME jest niezwykle atrakcyjny dewelopersko. Warto go oczyścić i sprzedać. Czy rzeczywiście władze IMiF do tego zmierzają? Bo oczyścić ten teren oznacza złomowanie wspomnianych wyżej zakupionych nie tak dawno unikatowych urządzeń technologicznych. Przenoszenie ich chociażby ze względu na koszty nie jest realne.
Brak odpowiedzi na nurtujące w tej kwestii pytania był jedną z przyczyn dość desperackiej decyzji, o której za chwilę. Drugą była wiedza, że urządzenia te rzeczywiście są niezbędne do wykonania przyrządów wymienionych w podpisanym liście intencyjnym pomiędzy MON i Siecią Łukasiewicz Chodzi jednak nie tylko o elektronikę mikrofalową, ale także elektronikę na podwyższone napięcia i pracującą w wyższych temperaturach. Do tego dochodzi półprzewodnikowa optoelektronika, w tym diody laserowe.
Powiedzmy szczerze, uwierzyliśmy zapewnieniom, że władze wojskowe rzeczywiście potrzebują opracowań, a przemysł obronny elementów z półprzewodników wysoko przerwowych. Było nam łatwo w to uwierzyć, gdyż sami wątpliwości w tym względzie nie mamy.
Desperackie próby
Wspomnianym wyżej desperackim pomysłem było wystąpienie do Wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego i Ministra Obrony Narodowej Mariusza Błaszczaka z propozycją przejęcia tej aparatury przez resort MON i włączenie jej w tok opracowań i małoseryjnej produkcji na potrzeby sprzętu wojskowego. Nie uważam, byśmy byli zobowiązani do propozycji rozwiązań organizacyjnych, niemniej wyobrażaliśmy sobie utworzenie coś w rodzaju ośrodka technologii półprzewodnikowych na potrzeby sprzętu wojskowego. Powinna to być jednostka samodzielna, ale wspomagana merytorycznie przez Wojskową Akademię Techniczną, która - jak wiadomo - znajduje się w pobliżu ul. Wólczyńskiej. Najlepiej będzie, gdy w całości przytoczę tu obydwa listy wysłane w dn. 2 listopada 2021 do wspomnianych wyżej adresatów.
Pan Jarosław Kaczyński Wiceprezes Rady Ministrów
Szanowny Panie Premierze!
Z wielką uwagą i zainteresowaniem wysłuchaliśmy informacji Pana Premiera i Ministra Obrony Narodowej o założeniach nowej ustawy o obronie ojczyzny. Znamienne było także zorganizowanie na terenie WAT Forum Innowacyjności Sił Zbrojnych - B+R+Armia.
Jak z powyższego wynika, działania modernizacyjne naszej armii nie pomijają udziału nauki. Biorąc to pod uwagę, pragniemy poinformować Pana Premiera o istnieniu w kraju unikatowej aparatury technologicznej, bez której wykorzystania zarówno badania, jak i budowa ważnych z wojskowego punktu widzenia urządzeń elektronicznych i optoelektronicznych nie są możliwe.
W czerwcu 2013 r. w byłym Instytucie Technologii Materiałów Elektronicznych – ITME ukończono instalację elektronolitografu amerykańsko – niemieckiej firmy VISTEC. Cena zakupu urządzenia wyniosła 8 000 000 EU, zaś koszt całego projektu dotyczącego także budowy związanej z jego instalacją infrastruktury był równie wysoki – 43 240 000 zł. Urządzenie jest zdolne wytwarzać w płaszczyźnie płytki półprzewodnikowej struktury o złożonej geometrii (tranzystory, układy scalone, lasery) o minimalnych wymiarach 50 nm oraz ich replikację na powierzchni do 150 mm. Jest więc zdolne zapewniać wystarczającą na początkowe potrzeby krajowe produkcję tych elementów.
Możliwości tego urządzenia zostały zweryfikowane w swoistego rodzaju konkursie zorganizowanym w 2012 r. przez Agencję Rozwoju Przemysłu, w ramach którego przy jego pomocy wykonano działający model mikrofalowego tranzystora nadającego się do wykorzystania w wytwarzanych wtedy w kraju radarach. Z nieznanych nam przyczyn, mimo komisyjnego stwierdzenia poprawności działania tranzystora oraz spełniania wymagań producentów aparatury (o kryptonimach Wisła i Narew), zabrakło w 2015 r. decyzji o przedłużeniu prac nad serią tranzystorów mikrofalowych i na etapie jednego modelu prace zakończono.
W ITME zgromadzono także inną, wartościową aparaturę technologiczną. Korzystając z dotacji Ministerstwa Nauki i uzyskiwanych projektów badawczych, zakupiono pięć kosztownych (każda powyżej 1 000 000 EU) urządzeń do technologii MOCVD - wytwarzania ultracienkich (nanometrowych) warstw półprzewodnikowych. Odpowiednio zaprojektowana architektura warstwowa licząca od kilku do kilkuset takich warstw umożliwia budowę praktycznie wszystkich struktur półprzewodnikowych, np. tranzystorów, układów scalonych, laserów, ogniw słonecznych, detektorów światła itp.
W rezultacie w ITME powstało największe w Polsce i jedno z większych w Europie laboratorium epitaksji z fazy gazowej związków półprzewodnikowych. Szczególnie cenne są najnowsze urządzenia do wytwarzania struktur azotkowych (GaN), z węglika krzemu (SiC) i grafenu (Black Magic). Struktury GaN i SiC, nie licząc optoelektroniki, są nieodzowne dla wysokonapięciowej elektroniki pracującej w trudnych warunkach termicznych i w obecności zakłóceń.
Należy zaznaczyć, że wymienione technologie są powiązane ze sobą, komplementarne i jednostka zajmująca się wytwarzaniem elementów elektronicznych i optoelektronicznych dla celów wojskowych musi nimi dysponować.
Oprócz wymienionych urządzeń technologicznych dzięki dotacjom Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Mazowieckiego zbudowane zostało centrum charakteryzacji struktur niskowymiarowych, dla którego zakupiono niezbędną, cenną aparaturę pomiarową: spektrometr fotoelektronów (XPS), skaningowy mikroskop elektronowy (SEM), mikroskop sił atomowych (AFM) i spektrometr mas jonów wtórnych (SIMS).
Szczególnie Spektrometr SIMS został wykonany z uwzględnieniem oczekiwań Instytutu i w momencie przekazania do użytku stanowił unikalne urządzenie badawcze w skali światowej. Umożliwiał precyzyjne pomiary grubości i składu ultracienkich warstw półprzewodnikowych, w tym grafenu. Koszt budowy centrum charakteryzacji wyniósł około 32 000 000 zł.
W 2016 r, rozpoczął się proces dewastacji Instytutu, który trwa do tej pory. Działający do zakończenia kadencji w 2014 dyrektor dr Z. Łuczyński stanął do kolejnego konkursu i go wygrał. Mimo tego nie został zatwierdzony przez ówczesnego ministra gospodarki Janusza Piechocińskiego. Wyznaczani na to stanowisko kolejni jego następcy jakby nie orientowali się, jakim dysponują potencjałem. Jeden z nich podjął nawet próbę sprzedaży budynku zawierającego aparaturę technologiczną za cenę 6 000 000 zł., wielokrotnie niższą niż wartość znajdujących się w nim urządzeń. Transakcji zaniechano, gdy zainteresowała się nią prokuratura. Procesu pozbycia się tej aparatury nie zaniechano.
Dziś chodzą słuchy o chęci jej demontażu i przeniesienia. Wszystko podobno po to, by uwolnić atrakcyjny pod miejską zabudowę teren przy ul. Wólczyńskiej 133. Naszym zdaniem demontaż i przenoszenie tych urządzeń nie jest możliwe bez kompetentnych ludzi i bardzo wysokich kosztów.
Dlaczego z tym problemem zwracamy się bezpośrednio do Pana Premiera? Jeżeli rzeczywiście szukamy dróg podniesienia zdolności bojowej naszej armii, istniejące jeszcze technologie na terenie byłego ITME należy zachować i przekazać do dyspozycji wojskowych ośrodków naukowych. Teren przy ul. Wólczyńskiej znajduje się blisko Wojskowej Akademii Technicznej. Naukowcy z WAT mogliby istniejące na tym terenie technologie przystosować do wykorzystania w pracach na rzecz polskiej armii.
Panie Premierze, ratowanie tego, co jeszcze pozostało po dewastacji ITME (Instytucie, który jeszcze w 2019 r. był najlepszym Instytutem Badawczym w Polsce, w rankingu wszystkich instytucji naukowych w kraju, łącznie z uczelniami, zajmował dziewiąte miejsce, a w świecie wśród 5139 klasyfikowanych jednostek plasował się na 535 pozycji) wymaga szybkiej interwencji. Dziś najpilniejszym zadaniem jest zatrudnienie w zespołach obsługujących najważniejsze urządzenia technologiczne młodych inżynierów, którzy zdobędą wiedzę i doświadczenie o możliwościach ich wykorzystywania. To nie będzie proces ani szybki, ani łatwy, ale rozpocząć go trzeba natychmiast. Starsi, kompetentni pracownicy albo już odeszli (czasami nie z własnej woli), albo zbliżają się do wieku emerytalnego. Tylko oni, współpracując z młodymi pracownikami, są w stanie przekazać im niezbędną wiedzę i doświadczenie. Bez właściwej obsługi ta unikalna aparatura jest martwa.
Zwracamy się bezpośrednio do Pana Premiera z tą sprawą, ponieważ uważamy, że tylko w ten sposób może udać się zapobiec bezprzykładnemu marnotrawstwu, jakiego jesteśmy świadkami.
Pan Mariusz Błaszczak Minister Obrony Narodowej
Szanowny Panie Ministrze!
Pozwalamy sobie przesłać Panu Ministrowi pismo, jakie skierowaliśmy do Pana Premiera Jarosława Kaczyńskiego. Pismo dotyczy możliwości wykorzystania do celów wojskowych, zgromadzonej na terenie byłego Instytutu Technologii Materiałów Elektronicznych (ITME) unikatowej aparatury technologicznej. Skłania nas do tego kroku zgłoszony projekt ustawy o obronie ojczyzny, zorganizowane przez Pana Ministra w WAT Forum Innowacyjności Sił Zbrojnych – B+R+Armia, a nade wszystko inicjatywa Pana Ministra porozumienia pomiędzy MON a Siecią Badawczą Łukasiewicz.
Praktycznie po raz pierwszy Pan jako Minister Obrony formułuje tam konkretne zapotrzebowania wojska na prace badawcze. Nas szczególnie zainteresowała zgłoszona przez armię potrzeba opracowania tranzystorów mikrofalowych stosowanych w radarach i łączach telekomunikacyjnych. Rzecz w tym, że problem ten w latach 2012 – 2015 był już przedmiotem opracowania wynikającego z konkursu zgłoszonego przez Agencję Rozwoju Przemysłu. Mimo że na etapie modelu został on pozytywnie rozwiązany, to w 2015 r. dalszych prac w tym kierunku zaniechano.
Jesteśmy przekonani, że ponowne zainteresowanie się Pana Ministra mikrofalowymi tranzystorami powinno spowodować powrót do zastosowanych wówczas rozwiązań i osiągniętych wyników. Możemy się mylić, ale nic takiego raczej nie wydarzyło się. W każdym razie nie wiemy nic o tym, aby do budowy nowo zapotrzebowanych urządzeń byli angażowani ludzie, którzy wcześniej model tranzystora zbudowali. Brak też wiedzy o wykorzystaniu istniejącej już aparatury niezbędnej do tego celu.
Szanowny Panie Ministrze, naszym zdaniem dla osiągnięcia celów, jakie Panowie stawiają przed armią w projekcie ustawy o obronie ojczyzny i przed instytucjami naukowymi przez wspomniane forum innowacyjności sił zbrojnych, niezbędne jest przejęcie przez resort MON aparatury technologicznej zgromadzonej na terenie byłego ITME. Jest to celowe i pilne, gdyż wymaga ona bardzo skomplikowanej infrastruktury oraz kompetentnej obsługi. Dalsze trwanie obecnego stanu grozi bezpowrotną utratą tych niezwykle wartościowych urządzeń.
Obydwa listy zostały podpisane również przez byłego dyrektora ITME dr. Zygmunta Łuczyńskiego.
Komu to potrzebne?
Wydaje mi się, że powody naszego wystąpienia z propozycją przejęcia przez MON terenu po byłym Instytucie ITME wraz z znajdującą tam aparaturą technologiczną zostały wyłożone dostatecznie jasno. Wojna na Ukrainie tym bardziej ujawniła potrzebę przyśpieszenia prac nad współczesnymi militarnymi zastosowaniami elektroniki i optoelektroniki półprzewodnikowej.
Odpowiedź z kancelarii wicepremiera J. Kaczyńskiego nadeszła dość szybko - 10 listopada. Była nią kopia pisma do Dyrektora Biura MON z prośbą o zajęcie stanowiska i powiadomienie o tym zainteresowanych tzn. autorów listów. Na odpowiedź MON czekaliśmy nieco dłużej. Została przesłana nam 22 lutego 2022 przez Sekretarza Stanu w MON Marcina Ociepę. Ogólnie rzecz biorąc, Sekretarz Stanu MON nie podzielał naszych obaw co do wykorzystania elektronolitografu Visec. Przydzielony on został dziwnej grupie badawczej Instytutu – Przyrządy GaN, czujniki, struktury cienkowarstwowe i materiały porowate, która jest zainteresowana jego wykorzystaniem w realizowanych pracach. O opracowaniu mikrofalowych tranzystorów i układów scalonych zgodnie z podpisanym listem intencyjnym i stanie tych prac - ani słowa. Technologię MOCVD w piśmie sprowadzono wyłącznie do produkcji grafenu. Znacznie ważniejsza technologia przyrządów elektronicznych i optoelektronicznych z półprzewodników szeroko przerwowych nie została zauważona.
Widać, że piszący odpowiedź wyjątkowo wybiórczo podeszli do podjętych w naszych pismach problemów. Np. o realizacji prac wynikających z listu intencyjnego nie napisano nic.
Inne zagadnienia, np. wzmiankę o zakupionej w byłym ITME aparaturze pomiarowej, podniesiono do zasadniczej rangi, podejrzewając, że proponujemy zabrać ją do WAT.
Nie przypuszczam, by WAT chciał cokolwiek z Łukasiewicz IMiF zabierać. My też tego nie proponowaliśmy. Potrzeby zgodnie z tym, co deklarował MON, ma polska armia. Przydatny armii sprzęt technologiczny istnieje i jest on gdzie indziej niezbyt właściwie eksploatowany. To wszystko, co korzystając z posiadanej wiedzy, pozwoliliśmy sobie adresatom pism uświadomić.
Było źle, jest gorzej
Są jeszcze dwie kwestie poruszone w otrzymanym piśmie, do których należałoby się ustosunkować.
1. Cytat: „zasadnym rozwiązaniem wykorzystania posiadanych technologii na potrzeby MON jest ścisła współpraca Sieci Łukasiewicz z uczelniami wojskowymi”.
Ile ja się o tym w życiu nasłuchałem. Dlaczego tylko uczelniami wojskowymi? Może także uczelniami cywilnymi, Instytutami PAN, zakładami produkcyjnymi itp., które mogą także pracować na potrzeby armii. Taką współpracę ćwiczymy bez widocznych skutków od dziesiątków lat nie tylko na potrzeby wojska, lecz także przemysłu. Wielokrotnie uczestniczyłem w gremiach oceniających programy badawcze wspomagające gospodarkę(niektóre opisywałem w Sprawach Nauki – p. wyżej). Było źle, jest gorzej. Jeżeli metoda ta nie działa tak długo, to skąd pewność, że będzie skuteczna w przypadku współpracy z Siecią Łukasiewicz. Raczej nie jest, bo Sieć Łukasiewicz podpisała z MON list intencyjny dotyczący tranzystorów mikrofalowych i na razie ani o pracach w tym kierunku, ani o wynikach nic nie wiadomo.
2. Cytat: „organem właściwym do prowadzenia spraw dotyczących Centrum Łukasiewicz – Sieci Badawczej Łukasiewicz zgodnie z kompetencjami jest Minister Edukacji i Nauki”.
To pouczenie ministerstwo przysłało mi dwukrotnie, drugi raz 14 kwietnia 2022. Przypominam sobie, że wiadomość o identycznej treści otrzymał w 2017 r. prof. Andrzej Wiśniewski i grupa kilku profesorów fizyki, w tym trzech członków PAN, na swój apel do Jarosława Gowina, wtedy ministra nauki i szkolnictwa wyższego, wyrażając swoje zaniepokojenie sytuacją w ITME. Zwracali uwagę, że wskutek niekompetentnego zarządzania instytut może utracić autorytet i z trudem zdobytą pozycję naukową.
Piotr Dardziński (dziś Prezes Sieci Badawczej Łukasiewicz, wtedy podsekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego) odpowiedział im podobnie. Skierował ich zgodnie z kompetencją do Ministerstwa Rozwoju i Finansów. To szacowne grono profesorów dobrze wtedy wiedziało, komu podlega ITME. Pisali jednak w sprawie pozycji i rangi naukowej instytutu i chyba właściwie kierowali wątpliwości i oczekiwali reakcji od Ministra Nauki. Po tak lekceważącym potraktowaniu uznali, że ministerstwo nie życzy sobie, by instytutem dalej się interesowali. W ministerstwach wiedzą lepiej.
Ja również dobrze wiem, komu podlega Łukasiewicz IMiF. Zgodnie z duchem otrzymanej odpowiedzi, dalej nie zamierzam nic proponować. Szczególnie nie będę proponował Ministrowi Edukacji i Nauki, że wskutek dziwnej polityki podległego mu instytutu lepiej, aby urządzenia byłego ITME do technologii półprzewodnikowych przekazać do MON i ukierunkować na wykorzystanie do opracowań przyrządów potrzebnych dla wojska.
Zostają pytania
Nie mogę jednak nikomu obiecać, że przestanę myśleć. Jeżeli tak, to będę pewnie miał wątpliwości i pytania. Właściwie już je mam, bowiem ów „chocholi taniec” w dalszym ciągu trwa. Jak wynika z zawiadomienia (3), do IMiF kupowany jest następny elektronolitograf. Z zaakceptowanej oferty wynika, że ma to być dość proste urządzenia niemieckiej firmy Raith w cenie 1 286 000 euro, któremu daleko do tego, jaki już posiadają. Niemniej będzie kosztował dalszych ok. 7 milionów złotych (tyle instytut przeznaczył na ten zakup). Jeżeli to prawda, to rodzi się pytanie, po co kupować urządzenie o gorszych parametrach, skoro ma się już lepsze? Kolejne - kto dał na tak ekstrawagancki zakup pieniądze? Zdaniem specjalistów do opracowań i produkcji tranzystorów i układów scalonych, w tym mikrofalowych, urządzenie to nie nadaje się. Po co jest więc kupowane?
W tym miejscu rodzi się szereg nowych pytań, a także wątpliwości. Może mają rację ci, którzy twierdzą, że po odejściu z pracy w instytucie dr. A. Kowalika nikt nie potrafi obsługiwać elektronolitografu Vistec, A może prawdziwa okaże się spiskowa teoria, że możliwość uzyskania ogromnych pieniędzy za teren przy Wólczyńskiej 133 usprawiedliwia wszelkie czynności włącznie ze złomowaniem urządzenia za 8 mln euro?
Kto mi odpowie na te pytania, kto rozwieje wątpliwości? MON nie. Jego ta sprawa nie interesuje, chociaż elektronolitograf Vistec mógłby dla potrzeb sprecyzowanych w liście intencyjnym podpisanym z Centrum Badawczym Łukasiewicz być użyteczny. Przypomnę, że może on służyć nie tylko do opracowań takich przyrządów, ale również do ich małoseryjnej, wystarczającej na pierwsze polskie potrzeby, produkcji. Takich możliwości zakupywane obecnie do instytutu urządzenie oczywiście nie ma.
Dotychczas moje wspomnienia o pracy w ITME drukowane były w Sprawach Nauki. To niszowe wydawnictwo, zapewne powszechnie nieczytane. Umieszczam je także na moim blogu. Tu tylko raz (oprócz wypowiedzi kilku fachowców) zgłosił pretensje ktoś, komu nie spodobało się, że nazwałem ś. p. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego Mężem Stanu. To zdecydowanie mało. Pomyślałem, by zainteresować problemem ludzi znanych z mediów, bardziej słuchanych lub czytanych. Może przez nich uda się dotrzeć do szerszego grona Polaków.
Spróbowałem. Dotarłem do dwóch osób. Jeden znany z dyskusji na temat nowoczesnej armii, drugi redaktor znanych publikatorów. Pierwszy zaszczycił mnie nawet rozmową telefoniczną. W drugie miejsce dotarłem jedynie do asystentki redaktora.
W obydwu miejscach kompletny brak zainteresowania problemem, mimo że został on dość detalicznie udokumentowany i przedstawiony. Dziwny jest ten świat.
Jeden z profesorów i moich przyjaciół, a jednocześnie wysoki urzędnik w PAN zapoznawszy się z przytoczonymi listami, zdziwił się, że nie przestaję naprawiać świata. Drogi panie profesorze, świata nie mam ochoty naprawiać. Jednak koło nieprawości dziejącej się tuż obok mnie, tu w Polsce, trudno mi spokojnie przechodzić, mimo fatalnego PESELU. Dlatego te desperackie kroki. Dziś mam ochotę ogłosić konkurs z nagrodami. Temu, kto wyjaśni mi sens tego, co się dzieje, postawię dobre wino i dodatkowo publicznie odwołam wszelkie podejrzenia. Na koniec wyznam szczerze, byłbym zadowolony, gdybym przegrał.
Zdzisław Jankiewicz
(1)W. Strupiński et al. „Struktury epitaksjalne tranzystorów GaN/AlGaN HEMT” ITME Sprawozdanie z pracy naukowo-badawczej 2006 r;
Piotr Caban et al. „The influence of substrate surface preparation on LP MOVPE GaN epitaxy on differently oriented 4H-SiC substrates” Journal of Crystal Growth 310, (2008) 4876–4879;
Lech Dobrzeński et al. „Monolityczny mikrofalowy układ scalony GaN/AlGaN” ELEKTRONIKA 6, (2015) 6-9.
(2)W ITE wykonywany był finansowany przez NCBiR Projekt Badawczy Strategiczny „Tranzystory mikrofalowe HEMT AlGaN/GaN na monokrystalicznych podłożach GaN”. Podłoża z GaN (nie SiC jak w ITME) do wykonania tego projektu dostarczała firma Amono S.A., a w jego realizacji brały jeszcze udział TopGan sp. z o.o., Instytut Wysokich Ciśnień PAN i Instytut Radioelektroniki i Technik Multimedialnych PW.
(3) https://ted.europa.eu/udl?uri=TED:NOTICE:301602-2021:TEXT:PL:HTML
Apel do naukowców
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 673
Koleżanki i Koledzy Związkowcy,
Szanowni Państwo,
Wolność akademicka i autonomia Uniwersytetu są dziś zagrożone ze względu na nową ideologizację, ale także brak pewności i bezpieczeństwa płacowego. Od wielu lat postępuje destrukcja szkolnictwa wyższego i materialna degradacja statusu nauczycieli akademickich, pracowników naukowo-badawczych, administracji uczelnianej, bibliotekarzy i fachowców inżynieryjno-technicznych. Staliśmy się ofiarami żywiołowej transformacji ustrojowej, która postawiła na urynkowienie wszystkich wartości i poświęciła na ołtarzu neoliberalnych reform dobro nauki, oświaty, kultury, a nawet tożsamości narodowej.
Bieda, jaka towarzyszyła siermiężnym czasom PRL była usprawiedliwiana tym, że inne grupy zawodowe też były niedoinwestowane. Biedę dzielono więc równo, a istniejące dysproporcje w zarobkach różnych grup pracowniczych nie rzucały się tak jaskrawo w oczy, jak dzieje się to obecnie.
Powstaje pytanie, dlaczego w III i tzw. IV Rzeczypospolitej żaden z rządów nie był w stanie wyzwolić polskiej nauki z zaklętego kręgu niedoinwestowania, pauperyzacji i ubóstwa! Czy zabrakło woli politycznej i odwagi, świadomości i wiedzy na temat znaczenia nauki i oświaty w systemie bezpieczeństwa cywilizacyjnego? Czy też w sposób cyniczny grupy rządzące – niezależnie od ideowej proweniencji - wykorzystały swoje przewagi decyzyjne, aby zachować monopol definiowania priorytetów i potrzeb społecznych bez liczenia się ze zdaniem ludzi nauki? Bez dalekowzrocznej wizji dobrze rządzonego państwa i nowoczesnego społeczeństwa!
Dlaczego upokarzanie nędzną zapłatą pracowników oświaty i szkolnictwa wyższego stało się wątpliwą zasługą wszystkich powojennych reżimów politycznych w Polsce? Dlaczego awansujące dzięki edukacji i nauce społeczeństwo było bezradne wobec kolejnych rządów, zaniedbujących te dziedziny życia? Tak było w czasach powszechnego awansu społecznego, ale tak jest i obecnie, gdy dostęp do edukacji jest podstawowym prawem obywatelskim.
Środowiska akademickie – niestety – same częściowo oddawały pole władzy państwowej i nie dbały należycie o swoje interesy. Nie chodzi tu o nasze indywidualne czy grupowe postawy, choćby środowisk związkowych. Sam do ZNP należę od 1976 roku i od kiedy pamiętam, zawsze podnosiliśmy postulaty dotyczące poprawy statusu materialnego nauczycieli akademickich.
Swoją uwagę i pretensję na temat bierności środowiska akademickiego kieruję przede wszystkim do gremiów kierowniczych uczelni wyższych. To nasi wybieralni i wybierani przedstawiciele w senatach, nasi rektorzy, którzy często zbyt lojalnie i przyzwalająco, a nawet czołobitnie stawali po stronie władzy, zamiast bronić interesów środowiska akademickiego.
Pamiętam, jak w latach słusznie minionego ustroju senaty uczelni, w tym Senat UW, stale zabierały głos w obronie statusu zawodowego i wolności akademickich, nie mówiąc o krytycznym recenzowaniu zachowań władz publicznych we wszystkich innych sferach. Co się takiego stało, że w czasach „wolnej Rzeczypospolitej” zanikł instynkt słusznego sprzeciwu i odruch niepoprawności politycznej na uczelniach? Dlaczego przedstawicielskie gremia nie protestują jawnie i skutecznie, gdy kolejni ministrowie nauki i szkolnictwa bezpardonowo demontują polskie szkoły i wyższe uczelnie? Czyżby indywidualna odwaga tak bardzo podrożała, a partykularne doraźne interesy wzięły górę nad wszystkimi innymi wartościami?
Panie Rektorze Uniwersytetu Warszawskiego, Wasza Magnificencjo, Państwo Dziekani, Członkowie Senatu UW, jesteście takimi samymi pracownikami Uczelni, jak my tu wszyscy zgromadzeni. Jesteście zatrudnieni przez tego samego pracodawcę, co my. Będąc beneficjentami pełnionych funkcji (chciałoby się uszczypliwie powiedzieć wysokich dodatków funkcyjnych), pozostajecie taką samą ofiarą egoistycznej, cynicznej i błędnej polityki rządzących jak cała reszta. Kiedyś przecież te funkcje przestaniecie pełnić.
Zacznijcie więc głośno upominać się o nasze prawa pracownicze, przede wszystkim o wywiązywanie się rządzących z podjętych zobowiązań w sprawach wynagrodzeń, finansowania badań i rozwoju. Przestańcie swoją bierność tłumaczyć ograniczeniami formalnoprawnymi i dbałością o interesy doraźne tu i teraz. Przestańcie tłumaczyć się apolitycznością, gdyż chodzi tu o żywotne, egzystencjalne interesy społeczności akademickiej, której przewodzicie. Zdobędziecie nie tylko poparcie i aplauz środowiska Uczelni, ale wyzwolicie w ludziach wiarę w siłę sprawczą polskiej nauki, wiarę w możliwość przywrócenia jej należnego miejsca w społeczeństwie i państwie.
Finansowanie nauki poprzez granty nie załatwiło sprawy uposażeń pracowniczych. Przeciwnie, stało się wielką ściemą i powodem nowych rozczarowań. Jeszcze bardziej podzieliło społeczności akademickie niż było dotąd, skierowało wysiłki badawcze na konkurencję, której rezultaty są dalekie od zamierzonych. W większości liczą się bowiem formalne notowania, uznaniowo przyznawane punkty i sążniste sprawozdania, a nie rzeczywiste korzyści. Przecież nie słyszymy ani o epokowych odkryciach, ani o wykreowaniu pokolenia geniuszy. A swoją drogą, jak to się działo w przeszłości, że największe dzieła polskich uczonych w różnych dyscyplinach powstawały bez grantów i systemów punktacyjnych?
Wszyscy opowiadamy się za umiędzynarodowieniem polskiej nauki. Mówimy jednak nie! jej kolonizowaniu i poddawaniu werdyktom ocennym, stworzonym w innych warunkach materialnych i kulturowych. Brak wewnątrzsterowności polskich elit intelektualnych i politycznych stał się przyczyną rozmaitych uzależnień od sponsorów zewnętrznych. To zjawisko działa na szkodę wolności akademickiej!
Przecież powszechnie wiadomo, że każdy sponsor stawia odbiorcom pomocy i donacji swoje wymagania, daje instrukcje i traktuje podwykonawcę instrumentalnie. Dzięki rządzącym polska nauka znajduje się na peryferiach nauki światowej, ulega wyobcowaniu, a porównywanie się do państw bogatego Zachodu jest groteskowe, zwłaszcza gdy spojrzy się na różnice w statusie pracowników sektora publicznej nauki i oświaty.
Czy doprawdy musimy biernie przyglądać się dalszemu niszczeniu polskiej nauki? Czy nadal musimy znosić upokorzenia, przypominające najciemniejsze czasy polskiej historii?
Nie, nie musimy! I dlatego tu dzisiaj jesteśmy!
Krakowskie Przedmieście 26/28, Brama UW
20 grudnia 2021 roku, godz. 13.00
Prof. dr hab. Stanisław Bieleń
WNPiSM UW