Odsłon: 4187

Autor: Anna Leszkowska 2008-09-29


Polak zna się doskonale na kartoflach, odmianach jabłek, natomiast w restauracji zje każdą morską rybę, nie wiedząc jak się ona nazywa i skąd pochodzi.



KESKORA - foto A ZuchowskaZ prof. Krzysztofem Skórą, kierownikiem Stacji Morskiej na Helu Instytutu Oceanografii Uniwersytetu Gdańskiego rozmawia Anna Leszkowska



- W 1910 r. w Kopenhadze Międzynarodowa Rada Badań Morza ustaliła zasady zwalczania fok, które obecnie z mozołem przywracamy środowisku. Jaką mamy pewność, że naukowcy chroniąc dzisiaj jakiś gatunek nie spowodują kolejnego zagrożenia w ekosystemie?



- Początek XX wieku to kolejny etap ewolucji naszej cywilizacji – wojny upowszechniają broń strzelecką, nabieramy przekonania, że możemy i umiemy polować na wszystko. I taki okres musieliśmy przeżyć... żeby się przekonać, że jesteśmy skuteczni w zabijaniu. Foki uznawane za szkodniki wybijano w tej części wybrzeża Bałtyku dotąd, aż zostały wybite niemal całkowicie. Po kilkudziesięciu latach postępu w przyrodniczych badaniach naukowych, a także ewolucji mentalnej, doszliśmy jednak do wniosku, że bez drapieżników nie da się żyć, że w środowisku naturalnym są one sojusznikiem również ludzi.

Foki obarczono kiedyś winą nie tyle za małą ilość ryb w morzu i zatoce - bo było ich dużo (poziom techniki rybackiej nie pozwalał na zbyt duże połowy), ale za niszczenie sieci. Nb. z tego powodu zabijano też morświny. W Polsce dopiero w latach 50. powstała pierwsza poważniejsza publikacja o rodzimych morskich ssakach.
Od tamtej pory zdołano zbadać, że np. morświn żywi się tylko bardzo drobnymi rybami, chociaż niektórzy do dziś obarczają go winą za obgryzanie tkwiących w sieciach łososi.


W przyrodzie, na szczęście, nie wszystko daje się wyeksploatować do cna, choć z dużymi zwierzętami człowiekowi idzie to stosunkowo łatwo. Jednak kiedy brakuje takiego drapieżnika jak foka, inne gatunki rozwijają się ponad miarę i mamy kłopot. Ale nawet z bardzo bogatych z zasobów możemy czerpać tylko ich bezpieczne nadwyżki, a nie bazę – szczególnie rozrodową.

Dzisiaj w zdobywaniu dzikich zwierząt (także ryb) nie chodzi o to, żeby się wyżywić. Nasz gatunek w coraz większym stopniu załatwia swoje potrzeby żywieniowe prowadzeniem hodowli. Na żyjący w naturze organizm zwierzęcy czy roślinny zaczynamy patrzeć dzisiaj nie tylko jako na źródło pokarmu czy surowiec do bezpośredniej utylizacji.
Te występujące masowo są wprawdzie jeszcze obiektami naszej eksploatacji, podtrzymującymi bezpośrednio możliwość przeżycia lub sprzyjające ekonomicznemu dobrobytowi, ale to także gwaranci równowagi ekologicznej. A co najważniejsze - w gatunkach - w cechach ich biologii, fizjologii, składzie chemicznym, zapisane są pewne reguły życia, które stopniowo odkrywamy, dyskontując wynikające z ich poznania wnioski na rzecz ratowania i przedłużania życia człowieka.

Przyroda jest - jak to ktoś określił - biblioteką pełną instrukcji na życie, tyle, że każda z nich jest zapisana w jednym egzemplarzu. Jeśli tracimy jakiś gatunek, to prawdopodobnie tracimy fragment recepty na lepsze życie. Trzeba zatem chronić wszystkie gatunki, bo nie wiadomo, w którym jest zapisane to, co nam ludziom może się bardzo przydać.



- Większość polskiego społeczeństwa ma chyba większą wiedzę dotyczącą gatunków lądowych, natomiast z ochroną morza jest gorzej. Jeśli pojawia się w nim obcy i nadmiernie rozprzestrzeniający się gatunek - np. bycza babka - wiadomość taka przechodzi bez większego echa. Gdyby to były lasy - wszyscy by o tym pisali, mówili, podejmowali środki zaradcze. A co się robi w przypadku morza?



- Homo sapiens łatwiej działać na lądzie niż w wodzie. Skutecznych sposobów zarządzania ochroną i eksploatacją zasobów morskiej przyrody brakuje, nie ma nawet dobrej inwentaryzacji przyrodniczej naszego Bałtyku. Przybywa wprawdzie różnych danych, ale ich posiadanie nie świadczy o tym, że się morski ekosystem rozumie.
Ciągle jesteśmy na etapie odkrywania tego świata . Przy okazji uczymy się go efektywniej eksploatować i bezpieczniej eksplorować, ale ciągle mało rozumiemy jego znaczenie dla jakości naszego życia. Dlatego prawdopodobnie morze, a szczególnie jego strefa brzegowa, są w tej chwili narażone na tak nierozumną niszczycielską antropopresję.

W morzu i dla morza można z pożytkiem dla człowieka wiele zrobić, bo jest już ku temu pewna wiedza, ale trzeba być pro-morsko ukształtowanym. W Trójmieście i Szczecinie mamy parę bardzo dobrych morskich instytucji naukowych.



- Polska się jednak odwraca od morza...



- Fakt - Polska nie żyje morzem. Mało też morskich postaci i zdarzeń w naszej historii. Władysław IV, bitwa pod Oliwą, inżynier Kwiatkowski, kilku oficerów marynarki wojennej, badaczy, nie czynią z nas narodu morskiego.

Warto sobie uświadomić, że Polscy władcy eksplorowali świat na koniach, natomiast inne narody europejskie czyniły to na łodziach i żaglowcach. Nam zatem w głowach tętnią końskie kopyta, a im - szumi morze. To są inne fundamenty kultur, inne źródła mitów i legend, baza wyobraźni. Tam się opowiada bajki morskie, u nas – leśno-polno-szuwarowe. I w takiej kulturze wzrastamy.

Podobno połowa Polaków nigdy nie była nad morzem! Zatem wiedza o tym, czym nas morze żywi i bogaci jest kiepska. Polak zna się doskonale na kartoflach, odmianach jabłek, gruszek, natomiast w restauracji zje każdą morską rybę, nie wiedząc tak naprawdę jak się w rzeczywistości ona nazywa i skąd pochodzi. Dziwi się, że podana „flądra” dzisiaj smakowała tak, a wczoraj inaczej. Nie zorientuje się, że dzisiaj dostał stornię, a wczoraj gładzicę.

Żeby rozumieć np. morskie smaki i się nimi móc delektować, trzeba wiedzieć więcej niż mówią karty menu nadmorskich smażalni. Trzeba wiedzieć, kiedy ryby są świeże, dojrzałe (jak owoce), kiedy najsmaczniejsze, kiedy zjeść samicę lub samca, i która część ryby jest dobra, która najzdrowsza. No i która jest z Bałtyku. Niejeden rodak będąc tu na wczasach wiezie rodzinie z wakacji uwędzoną pangę czy halibuta, które tu dotarły TIR-ami, pociągami czy samolotami znad innych mórz.



- Skąd ma Polak wiedzieć np., że latem - z powodu okresu ochronnego - zje nad morzem tylko dorsza mrożonego?


To jest kwestia wybiórczości wiedzy, jaką nabywamy. Wiemy, że nie należy przechodzić przy czerwonym świetle, ale ciągle nie wiemy, że są regulacje w konsumpcji, handlu i korzystania z przyrody. Musimy się także nauczyć, że zasoby morza są ograniczone - dorszy ubyło nam 6-7-krotnie w stosunku do lat 80. Żeby ich bałtyckie stada nie zaginęły, trzeba było wprowadzic plan ich ochrony.

Inny przykład kłopotów lokalnej ichtiofauny - w Zatoce Puckiej ciernik uzyskał przewagę liczebną nad gospodarczo wykorzystywanym szczupakiem, który praktycznie wyginął. Mała rybka wygrała z dużą, m.in. dlatego, że miejsca rozrodu szczupaka były bez ograniczeń niszczone, a on sam był łowiony i sprzedawany w czasie okresu rozrodczego. I teraz, kiedy szczupaka nie ma, ciernika musimy zwalczać innym drapieżnikiem - tęczowym pstrągiem.

Przywracanie równowagi będzie kosztowało i trwało lata. Szczupak w tym czasie powinien być w naszym rejonie całkowicie chronionym, a nie jest.



- Jeszcze kilkanaście lat temu uważano, że najważniejsze dla ochrony gatunków morza jest zmniejszenie zanieczyszczeń wód rzecznych.



- Teza, że zanieczyszczenia są najważniejszym zagrożeniem dla bioróżnorodności morza znajduje coraz mniej naukowych uzasadnień. W latach 90. biolodzy morza stworzyli paradygmat, który lepiej odzwierciedla ranking przyczyn zniszczeń w różnorodności gatunkowej i siedliskowej mórz. Głoszą oni, że niszczenie fizyczne, degradacja i fragmentacja siedlisk jest czynnikiem najsilniej oddziaływującym.

Jeżeli odbieramy komuś fizycznie „dom”, to zdolność przeżycia spada radykalnie. Np. mieliśmy morskie trzcinowiska między Władysławowem a Chałupami, będące miejscami tarła i schronienia narybku paru gatunków ryb. Ale wkroczyła turystyka, trzcinowiska zlikwidowano z uwagi na potrzeby rekreacyjne.

Jeżeli nie ma siedliska dla rozrodu i życia narybku to automatycznie nie ma ryb dla potrzeb połowowych, giną zatem rybacy. Nie ma też ptaków i innych organizmów związanych z tym habitatem, a wartość takiego krajobrazu ulega deprecjacji. Podobną siłę destrukcji ma umacnianie naturalnych - mulistych czy piaszczystych brzegów sztucznym materiałem. Inne fizyczne siedlisko to inni mieszkańcy.Co gorsza, zmiany te wprowadzamy (czasami konieczne) nie kompensując przyrodniczych strat. 

Fragmentujemy też siedliska, tworzymy bariery. Zabieramy rybom wędrownym dostęp do rzecznych tarlisk. Źle skonstruowane, pozbawione często przepławek tamy, wybetonowane progami rzeki nie dają szans, aby w morzu było dość łososi, jesiotrów, cert.Musimy wówczas nimi Bałtyk zarybiać, choć lepiej by było, gdyby same mogły dotrzeć do gwarantowanego im miejsca rozrodu. Fizyczne całkowite lub częściowe niszczenie siedlisk jest najsilniejszym strzałem w trwałość zasobów gatunku.

Drugą przyczyną w rankingu zagrożeń jest nadmierna eksploatacja zasobów przyrody wobec możliwości jej regeneracji. Przykładem są gatunki ryb przemysłowych, których łowimy często za dużo, a powinniśmy łowić tylko ich nadwyżki.

Problem ten dotyczy także nadmiernego przyłowu gatunków chronionych, które w ogóle łowione być nie powinny. I tak modele analityczne szwedzkich naukowców pokazują, że aby w Bałtyku przetrwały morświny - mogą zginać w roku co najwyżej tylko dwa. A w polskich wodach ginie ich rocznie ok. 5. To dane z 20 lat obserwacji. Trzeba więc pilnie wprowadzać takie metody połowu, które nie będą obarczone tak wysoką śmiertelnością tych zwierząt – inaczej wyginą.

Na trzecim miejscu przyczyn degradacji jest eutrofizacja. Ale jak zatrzymać nadmierne lub nieodpowiednie nawożenie pól? Kogo do tego namówić lub ukarać za to, że z pól i miast aż tyle biogenów spływa do morza?


Toksyczne zanieczyszczenia są dopiero na czwartym miejscu. My, jeśli poddawani jesteśmy ich oddziaływaniu, i z tego powodu żyjemy krócej, to wcześniej jednak funkcje prokreacyjne wypełniamy i dochowujemy się potomstwa. Natomiast niektóre organizmy morskie nie mają miejsc na wydanie potomstwa lub po prostu wyłowione za wcześnie nie dożywają odpowiedniego do rozrodu wieku.


Na piątym miejscu są tzw. zanieczyszczenia biologiczne, czyli inwazje gatunków obcych, które - tak jak nadmiar biogenów - zmieniają reguły gry w biocenozach. Szóste miejsce przypisuje się skutkom potencjalnych zmian klimatycznych. To wszystko, także według mnie jest współcześnie najbardziej trafnym rankingiem przyczyn zagrożeń dla utraty morskiej bioróżnorodności.



- Ekspertów od przyrody, morza, mało kto słucha...



- Eksperci naukowi władzy nie mają. Nie oni podejmują decyzje. To rola państwowej i samorządowej administracji, polityków. Najczęściej jesteśmy pytani o stan przyrody w sytuacjach kryzysowych. Ale diagnozy jej „zdrowotnych” kłopotów nie sposób postawić bez posiadania aktualnych badań. A te kosztują i wymagają czasu. Nie posiadając aktualnych wyników z monitoringu biologicznego, często nie wiemy co się działo i dzieje. Nie wiemy, co „boli” ekosystem, czego jest w nim za mało, czego za dużo, jaka jest jakość zmian i ich przyczyny.


Spożytkowywanie wiedzy naukowców w wymiarze zaspokajania społecznych potrzeb ma niedługą historię w rozwoju ludzkości, a współczesne eksperckie opisy faktów oraz koncepcje rozwiązań i tak ulegają „ulepszeniu” w procesie demokratycznego podejmowania decyzji. Zaklęcia i życzenia liderów większych niż naukowcy grup społecznych bardziej wpływają na stan przyrody niż specjalistyczna wiedza biologów czy ekologów.

Atawistycznie, potrzeby doradztwa plemiennych szamanów jak widać ciągle mają się dobrze. To spycha nieco nauki przyrodnicze na boczny tor, ale cóż, w demokracji realizowana jest wola większości. Morskie eko-znachorstwo trzyma się dobrze, a Bałtyk jest coraz mniej płodnym morzem.

Dziękuję za rozmowę.

fot. A. Żuchowska