Prognozowanie (el)
- Autor: Marek Chlebuś
- Odsłon: 2655
Dryfujemy. Coś nas nieubłaganie ściąga w dół, nawet nie bardzo wiemy, co i w jaki sposób.
Nie umiemy też się temu oprzeć, bo sternik pijany, ster złamany, wiosła rozkradziono.
Kto jest tego więcej świadom, ten sfrustrowany coś woła, ale że przeszkadza innym, to go zaraz tłumią.
Bardziej pobudzeni wyskakują i sami gdzieś płyną, a reszta popada w półświadomy, bezradny fatalizm.
Czy można coś jeszcze w takiej sytuacji zrobić? Oczywiście – przetrwać. Natychmiast otrzeźwieć i przejrzeć na oczy. I ratować wszystko, co mogłoby jeszcze być użyteczne. I naprawić ster, i poszukać czegoś do wiosłowania, choć to wbrew pozorom wcale nie jest najpilniejsze – dopóki nie wiemy, jak nawigować.
Dokąd zmierzamy?
Miejsce Polski w świecie stale się obniża. Nie chodzi przy tym o tak oczywisty geopolityczny regres, jak ten z pozycji europejskiego mocarstwa, którą osiągnęliśmy w czasach słabości Niemiec i Rosji, do całkowitego zaniku państwa po rozbiorach. Nie chodzi też o widoczne na mapach kurczenie się kraju od czasów jagiellońskich po współczesne. Degradacja postępuje także w ostatnich dziesięcioleciach i jest nadzwyczaj stabilnym procesem. Oto wykres miejsca Polski w świecie, rozumianego jako średnia z rankingów GUS, pozycjonujących Polskę wśród państw świata (według danych z pracy [1]):
Pozycja Polski w świecie systematycznie spada, w ostatnim czterdziestoleciu obniżyła się o przeszło siedem miejsc. Nic nie zatrzymało tego spadku, ani westernizacja Gierka, ani sowietyzacja Jaruzelskiego, ani Okrągły Stół Kiszczaka czy Plan Balcerowicza, ani wejście do NATO i Unii Europejskiej, ani napływ unijnych funduszy, ani prywatyzacja, ani zamykanie czy otwieranie rynków oraz granic. Nic. Nie jest mi znany żaden plan, który by ten problem miał rozwiązywać, zresztą nie jest mi też znany żaden planista, który by tu problem w ogóle dostrzegał.
Liczby i rzeczywistość
Co ten dryf oznacza? Arytmetycznie tylko tyle, że pod badanymi względami wyprzedza nas coraz więcej państw. A jakie to względy? Takie, jakie klasyfikuje GUS: powierzchnia, ludność, produkcja energii elektrycznej, import, eksport, PKB ogółem, PKB na mieszkańca, zbiory: pszenicy, żyta, jęczmienia, ziemniaków, buraków cukrowych; pozyskanie drewna, pogłowie: bydła, trzody chlewnej; produkcja: mięsa z uboju, mleka krowiego, jaj kurzych; połowy morskie i słodkowodne, produkcja: surowców energetycznych, węgla kamiennego, węgla brunatnego, cukru surowego, cementu, stali surowej, miedzi rafinowanej.
Może są to anachroniczne miary kondycji państwa? Możliwe. Może są niekompletne? Też możliwe. Ale właśnie taki zestaw ustala przez ostatnie kilkadziesiąt lat GUS. Rezygnacja z którejkolwiek miary lub dodanie nowej – tworzyłyby czyjś autorski zestaw, już niepodparty autorytetem polskiej statystyki publicznej. No to skoro nie da się podważyć danych, może dałoby się je zlekceważyć? Wszak jeśli przyjąć, że węgiel jest nienowoczesny, a cukier niezdrowy, to można by się spadkiem ich produkcji cieszyć zamiast martwić. Ano można, tylko... czemu ludzie uciekają od nas, a nie do nas?
Demografia jest nieubłagana. Nawet gdyby z bilansu ludności nie skreślać jeszcze tych milionów Polaków, którzy właśnie się urządzają w Niemczech, Anglii oraz innych krajach świata, nawet gdyby Polki zaczęły teraz masowo rodzić, a ich dzieci, gdy dorosną, szukałyby sobie miejsca w kraju, to i tak należy się wkrótce liczyć z kilkunastoprocentowym ubytkiem ludności. Mogłoby to jeszcze pogłębić dotychczasową tendencję, która już była wyraźnie schyłkowa. Kolejny wykres sporządzono w oparciu o liczby z pracy [2]. Pokazuje on, jaki procent światowej populacji stanowią mieszkańcy Polski.
Jak widać, Polaków jest relatywnie coraz mniej.
Od 1938 r. do 2007 r. nasz udział w światowej populacji spadł o prawie dwie trzecie, z 1,56% do 0,57%, a za większość tego spadku odpowiada okres po 1950 r., bynajmniej nie wojenny. Zadziwiająco stabilny trend po 1960 r., skutkujący około 10% spadkiem na dekadę, gdyby nie miał być przerwany, zmierza w okolice zera już około 2072 r. Oczywiście, nikt nie utrzymuje, że Polska tak szybko zniknie w wyniku procesów demograficznych, ale oficjalne prognozy są niewiele lepsze, bo na 2050 r., kiedy obecny trend osiągałby 0,19%, oceniają nasz udział w populacji świata na około 0,35%, co oznacza dalszy spadek o prawie dwie piąte.
Błogie zamroczenie
Podobno Polska to kraj nieustającego sukcesu, przynajmniej według większości mediów oraz naukowych i politycznych celebrytów. Rośnie PKB i średnie pensje, przybywa dróg, stadionów, akwaparków, biurowców i lotnisk. Kto chce, ten ma studia, komputer, telefon, telewizor, własny biznes i samochód. I może jeździć, gdzie chce, i gdzie chce - pracować. Było to kiedyś lepiej? No właśnie.
Zmiana pozycji Polski nie oznacza degradacji absolutnej, lecz tylko – względem innych państw, które nas stopniowo wyprzedzają. Nie musi to znaczyć, że jest nam gorzej w ogóle, ale że gorzej niż innym, którzy stają się od nas silniejsi i są w stanie coraz bardziej nas sobie podporządkowywać. Tylko tyle. Czy to miałoby nas obiektywnie martwić, czy zaledwie wzbudzać naszą zawiść? Cóż, gdyby chodziło tylko o wykresy, rankingi i gazetowe pochwały, można by to ignorować, ale właśnie doświadczamy obiektywnego, a nawet krytycznego skutku tych wszystkich procesów: ucieczki Polaków, porzucających ojczyznę, w której jest im gorzej niż na obczyźnie.
Państwo polskie zdaje się tym jakoś nie przejmować, czemu zresztą i trudno się dziwić, bo ważnym katalizatorem tych naszych problemów jest brak myśli państwowej, ułatwiający ich niezrozumienie, a nawet nieświadomość. Dopiero dalej są wskaźniki, mniej lub bardziej ważne, potem polityka, gospodarka i kultura, a najdalej, już na samym końcu, jako ostateczny wynik, jest ubytek ludzi, którzy przestają w Polsce żyć, mieć tutaj dzieci, mówić po polsku, myśleć po polsku, i w końcu się z Polską identyfikować. Taki jest początek i taki jest koniec tej degradacji, że zaczyna się od braku elit, a kończy na braku ludu.
Co możemy robić?
Można podejmować próby uzdrowienia państwa – takiego, jakie jest, ale ma to dość ograniczony sens. Raczej nie wystarczą one do zapewnienia temu państwu powodzenia czy nawet przetrwania, chociaż mogą je ułatwić lub chociaż skrócić i złagodzić okres historycznej przerwy, jeśli by nam się taka znowu miała przytrafić.
Sytuacja jest trochę taka, jak z budową nowego domu na miejscu starego, w którym jednak trzeba czas budowy przeżyć. Nadmierne inwestowanie w części wciąż użytkowane może być wtedy nieracjonalne i przynosić przelotną korzyść kosztem trwałej straty.
Szkoda teraz czasu na wyliczanie zbędnych czy nawet szkodliwych instytucji państwa, absurdalnych inwestycji, które lepiej by od razu zburzyć zamiast utrzymywać, dysfunkcyjnych praw, przepisów, które dawno utraciły sens. Trzeba to będzie ogarniać i zmieniać, ale ze świadomością, że teraz, na tym fundamencie, można tylko zmniejszać ich szkodliwość, nic więcej. A niektóre doraźnie sensowne reformy mogą nawet w efekcie naszą przyszłość pogorszyć.
Dobry inżynier potrafi wznosić względnie trwałe budowle na niepewnym gruncie, z użyciem nietrzymających jakości materiałów, w sposób odporny, przynajmniej do pewnych granic, na kulturę wykonawstwa. Do tego potrzeba jednak finezyjnego projektu i skutecznego nadzoru jego realizacji. Podobna reforma państwa wymagałaby może nawet nadania uprawnień dyktatorskich światłym, zdeterminowanym i silnym osobom.
To już się w historii zdarzało i nawet czasem się udawało: Kazimierzowi w Polsce, Piotrowi w Rosji czy Fryderykowi w Prusach. Mogłoby się udać i dzisiaj, ale raczej w jakichś nadzwyczajnych warunkach, zmienionych przez wielki wstrząs czy katastrofę, które trudno planować. Może i dobrze byłoby mieć w odwodzie, na wszelki wypadek, jakichś Kazimierzów, Fryderyków, Piotrów, ale i tych trzeba by wcześniej wykształcić i odpowiednio ukształtować, żeby nie traktowali państwa jak łupu i ludzi jak bydła. Sprawy doraźne bywają bardzo dolegliwe, często domagają się natychmiastowych działań i radykalnych środków, lecz nie powinny przesłaniać celów długoterminowych. Poprawiania państwa, a tym bardziej dobrego nim zarządzania – nie można uważać za bezsensowne czy zbędne, ale trzeba za niewystarczające.
Co musimy robić?
Działania doraźne, ważne tu i teraz, mogą i powinny utrzymywać, a nawet rozwijać podstawową infrastrukturę, kulturę, populację i różnorakie potencjały. Ale to raczej nie powstrzyma naszego dryfu, nie ustrzeże nas przed upadkiem, przynajmniej nie samo to. Dla przełamania złych tendencji, niezbędne są działania długofalowe.
Pierwszym zadaniem byłaby odbudowa myśli państwowej, drugim – systematyczna rekonstrukcja elit. Dopiero potem można poważnie przekształcać instytucje czy infrastrukturę. Czyli: najpierw ośrodek myśli państwowej, niezbędnie potrzebny, nie droższy od jednego czy dwóch aquaparków. I uczciwy system stypendialny dla dzieci, nie kosztowniejszy od stadionu. To oczywiście nie rozwiązuje naszych problemów, ale stwarza dla tego niezbędny fundament.
Musimy jak najpilniej zebrać te niedobitki wysokiej myśli, które tu jeszcze pozostały. Dać im parę lat na zrozumienie sytuacji, w jakiej się znajdujemy i kolejne parę na sformułowanie programów ratunkowych oraz rozwojowych, a w szczególności na określenie priorytetów co do wykształcenia kolejnych pokoleń.
Musimy dobrze uczyć i wychowywać wszystkie nasze dzieci oraz całą młodzież, lecz stopniowo wyłaniać spośród nich i kształtować dla dobra ich oraz nas wszystkich - przyszłe elity, które by się czuły odpowiedzialne za państwo i za społeczeństwo, i chciały im służyć.
Myśl państwowa
Mogłoby się wydawać, że bezmyślność państwa powinna być łatwo usuwalna. Wystarczyłoby ulokować gdziekolwiek, przy jakimś urzędzie, instytucji naukowej, albo nawet firmie, ośrodek myśli strategicznej, który w ciągu kilku lub kilkunastu lat mógłby zgromadzić wartościową wiedzę o świecie i Polsce, wyciągnąć z niej wnioski, sformułować zalecenia.
To raczej wykracza co do skutków poza jedną, a pewnie i dwie kadencje parlamentarne, więc z perspektywy myślenia partyjnego jest mało wartościowe, ale mimo to możliwe. W pracy [5] przedstawiono projekt budowy takiego ośrodka w oparciu o dwie kolejne kadencje prezydenckie, parlamentarne i rządowe, z udziałem środowisk naukowych i społecznych – w sposób mający ograniczać myślenie doraźne i partykularne. Niestety, już samo zaistnienie zasobu rzetelnej wiedzy, pozwalającego na ocenę różnych projektów, zmniejsza komfort sprawowania władzy przez polityków oraz urzędników, gdyż w nieunikniony sposób ogranicza ich swobodę i różne doraźne korzyści. Może za to podnosić tej władzy jakość.
Prawdę mówiąc, nawet trudno sobie wyobrazić inny sposób na jej podniesienie. Tu interes partii oraz biurokracji, ich wygoda i beztroska – muszą zejść na dalszy plan. Można zresztą zacząć od dziedzin niekontrowersyjnych i niepolitycznych, poznawalnych obiektywnie i możliwych do racjonalnego ogarnięcia. Należą do nich na przykład stosunki wodne oraz przyrodnicze, bilanse energetyczne i surowcowe, logistyka, infrastruktura edukacyjna i różne inne obszary, w których profesjonalne myślenie powinno co najmniej dostarczać rzetelnych ram dla działań politycznych i biurokratycznych, niekoniecznie je eliminując i nawet nie likwidując ich miodności dla polityków oraz urzędników.
Rekonstrukcja elit
Odbudowa elit wydaje się dziełem trudnym, ale wykonalnym. Może to trochę przypominać rekonstrukcję wymarłego gatunku, co już nam się zresztą udawało – z żubrem czy tarpanem. Czemu by miało teraz nie wyjść z pisarzami, humanistami, inżynierami, menadżerami? Potrzebny byłby co najmniej poważny program stypendialny na edukację zagraniczną i jeden, może kilka, ośrodków krajowych, kształcących elity różnych dziedzin. Po paru dziesięcioleciach, może już nawet po dwóch, powstałby zasób ludzki zdolny realizować pozytywny program rozwojowy, niekoniecznie zresztą taki, jaki mu wcześniej formułowano.
Raczej nie da się z tego wykluczyć klanów odpowiedzialnych za obecny stan państwa, zwących się jego elitami, gdyż są nadzwyczaj skuteczne w ochronie swoich przywilejów - to jest zresztą główny czynnik tej elitarności. Niełatwo też będzie wyłączyć ich dzieci, które już teraz monopolizują stypendia, dotacje, nagrody i ścieżki awansu. Trudno, tarpana też kiedyś odtwarzano na bazie wsiowych chabet. Pewnie trzeba i w te klany nadal inwestować, licząc że odpowiednia edukacja poprawi ich jakość. Najważniejsze jednak – to przełamać ich obecne monopole, by dopuścić innych, spoza tego przeklętego kręgu; jeżeli nie będzie na to lepszych pomysłów, to choćby losując kandydatów ze spisu powszechnego.
Taki byłby projekt długoterminowy, którego efekty mogą przyjść za kilkadziesiąt lat. Polska będzie wtedy jeszcze istnieć lub już nie, świat może być zniszczony wojną albo zwirtualizowany, może też panować całkiem nowy ustrój i zupełnie nowe modele gospodarcze. A nawet, gdyby miało się utrzymać obecne status quo, to nasza w nim pozycja będzie raczej inna, gorsza. Trudno byłoby dzisiaj wskazywać konkretne cele na wtedy, zwłaszcza tym, którzy mają być z założenia od nas mądrzejsi. Będą musieli sami nazwać i opanować ówczesne problemy. Pewne jednak cechy i pewne postawy, które trzeba by w nich pielęgnować, wychowując ich już teraz, wydają się oczywiste.
Fundamenty
Trzeba uczyć dbałości o substancję biologiczną – i ludzi, i przyrodę. Uczyć myśleć o gospodarce jako służebnej dla ludzi, a nie odwrotnie. I oczywiście, zawsze, uczyć o służebności prawdziwych elit. Bo inaczej są pasożytami. Uczyć trzeba historii Polski w narracji własnej, a nie cudzej. Bo nie jesteśmy tylko ani przede wszystkim, a może i wcale nie:
- uciążliwymi, zlatynizowanymi odszczepieńcami cywilizacji Słowian;
- barbarzyńcami, nie dość wdzięcznymi i nie dość zhołdowanymi wyższej kulturze, na której ziemiach się osiedlili;
- nie dość usłużnymi i nie dość pokornymi gospodarzami tych ziem, które zaszczyciła swym osadnictwem jeszcze wyższa cywilizacja;
- imperialnym okupantem i gnębicielem, wyzyskującym pomniejszych sąsiadów.
To są obce i nieżyczliwe nam narracje, na których nie da się zbudować innej tożsamości niż patologiczna. Trzeba rozwijać własną humanistykę i w ogóle kulturę, nie tylko importować czy naśladować obcą. A nade wszystko pielęgnować język i kulturę słowa. To, co robi dziś z polszczyzną (i polskością) wiele, zapewne większość mediów, instytucji kultury, uczelni – jest nie tylko nieakceptowalne, ale też niewybaczalne.
Szczypta realizmu
Degradacja Polski, jakkolwiek by ją oceniać, wyolbrzymiać czy lekceważyć, dokonuje się nie z naszej woli i nasza wola też jej zaraz nie powstrzyma. Ale najpierw trzeba ją w ogóle dostrzec, bo przecież trudno się spodziewać, żeby ktoś nie widzący zagrożeń, miał im przeciwdziałać. Historycznie patrząc, od dość dawna to nie my ustalaliśmy nasze granice i nie my wybieraliśmy zewnętrzne podporządkowania, niezależnie od tego, ile by je poprzedzało referendów, wieców, albo hołdów.
Nie z naszej też woli, a w każdym razie nie tylko z niej, znikała i odradzała się ojczyzna, nie bacząc na to, iloma by to podpierano ustawami, traktatami czy rezolucjami.
Raczej też nie my będziemy przesądzać w przewidywalnej przyszłości o formalnym trwaniu Polski, a zwłaszcza o jego charakterze, bo państwo może karleć bez utraty godła i wykopywania słupów granicznych. Nie ma żadnych poważnych przesłanek, by zakładać, że bezwolność, ułomność i ograniczona poczytalność państwa zmienią się ot tak, same z siebie, wysiłkiem jakiejś niewidzialnej ręki dziejów, zrządzeniem opatrzności, czy w wyniku wypowiedzianych odpowiednich życzeń, albo modlitw.
Polska może stosunkowo szybko zniknąć jako samodzielny byt, co zresztą nie znaczy, żeby ktoś nas zaraz wymazywał z map, czy żeby nam kazał przemalowywać flagi. Dla mniej uważnych i mniej wymagających, takie zniknięcie mogłoby nawet pozostawać niezauważalne. Dwieście lat temu chłopi na naszych kresach czasem dopiero po powstaniach dowiadywali się, że dziedzic czy arendarz od dawna eksploatuje ich już nie w imię króla, ale teraz cara, co im zresztą nadmiernej różnicy nie sprawiało. Tak jak istnieje dzisiaj Małopolska czy Wielkopolska, może istnieć jutro Całopolska, czy nawet po staremu Polska, może zachować kompanię honorową i fotel w zgromadzeniu ONZ. I nawet prawo do tabliczek z nazwami ulic w swojej gwarze. Czemu nie? To jednak może już nie być państwo, lecz raczej jakiś tubylczy samorząd.
Niewykluczone, że w tym kierunku powoli zmierza charakter naszej autonomii w ramach europejskiego bytu politycznego, autonomii, której ograniczenia przyjmujemy dziś względnie dobrowolnie, a w każdym razie bez większego sprzeciwu. Niektórzy uważają to zresztą za najlepszą możliwą dla nas przyszłość i nawet śmiało o tym mówią. Czy sami możemy coś doraźnie robić, aby zapewnić przetrwanie państwu lub chociaż uprawdopodobnić ciągłość jego bytu? Może właśnie to, co ostatnio próbujemy – akceptując protektorat sąsiadów, banków oraz innych sił, nie oczekując respektu ani równoprawnego traktowania, kupując drogo, sprzedając tanio, nie zagrażając nikomu kulturowo i cywilizacyjnie, tym bardziej militarnie, nie wzbraniając pozbawiania nas przemysłu, pracy, ludzi, praw do własnej ziemi i jej bogactw, nie odmawiając kontroli szlaków i baz logistycznych.
Mając zagwarantowaną taką uległość, nikt przytomny nie będzie tu wprowadzał wojska, chyba że dla ochrony swojej dominacji przed konkurentami – gdyby przestał się z nimi dogadywać, ale na to już nie mamy najmniejszego wpływu. Takie jednak trwanie, mimo że nie prowokuje bezpośredniego gwałtu, prowadzi do postępującej degradacji statusu: od niby-państwa, przez kraj, do terytorium – z wszystkimi tego nieuniknionymi konsekwencjami: ubytkiem substancji biologicznej i cywilizacyjnej, upadkiem kultury, barbaryzacją elit, rozpadem społeczeństwa... Naprawdę na nic lepszego nas nie stać?
Garść cytatów
O problemach tu omawianych pisano już wielokrotnie, nie tylko w mediach kontrkulturowych czy opozycyjnych, ale też w publikacjach oficjalnych, nawet naukowych. Jednak bezskutecznie. Poniżej przytoczę parę cytatów, pochodzących głównie z artykułów własnych, powstałych w ramach prac Komitetu Prognoz PAN. Na początek, wciąż aktualne słowa sprzed przeszło 20 lat, które wypowiedział w 1994 r. ówczesny Prezes Polskiej Akademii Nauk i Przewodniczący Komitetu Prognoz, prof. Leszek Kuźnicki [3]: Jesteśmy jednym z nielicznych krajów w Europie, który nie ma wyodrębnionych placówek naukowych do badań nad przyszłością lub spełniających takie funkcje.
Dalej cytat z pracy: Marek Chlebuś „Polska – 40 lat później” [2]: Potencjał umysłowy Polski zdaje się maleć jeszcze szybciej niż ten ludnościowy. Jednym z najdobitniejszych tego przejawów jest samozadowolenie elit, upojonych własnymi komplementami, opromienionych samouwielbieniem, poczuciem potęgi, przyznających sobie za to coraz liczniejsze ordery, nagrody, tytuły honorowe, których liczba rośnie chyba jeszcze szybciej i optymistyczniej od wskaźników skolaryzacji, europeizacji, cywilizacji, uzasadniając tym samym wiarę w opiekuńczą, niewidzialną rękę dziejów, która zawsze sprawi, że świat zadba o nas lepiej niż my sami... To raczej nie sprzyja budowaniu planów. (...)
Istnieje wielka przestrzeń między patetyczną mocarstwowością a planktonicznym fatalizmem. Aby w niej nawigować, potrzeba jednak jakiejś myśli państwowej. Choćby i kulawej. Dziś, jak się zdaje, nie mamy żadnej.
I cytat z pracy: Leszek Kuźnicki, Marek Chlebuś „Polska w perspektywie 2050” [4]: Stan [elit] jest zły, najpierw przez historyczne straty, potem wskutek popadnięcia – za sprawą mediów oraz innych służb publicznych – w odmęty popkultury i komercji, prawie całkowicie likwidujące budowaną przez pokolenia warstwę inteligencji. Konieczność szybkich i radykalnych działań naprawczych staje się bezdyskusyjna. Gorzej z możliwościami. Drugą Rzeczpospolitą budowali wielcy Polacy, ściągający z całego świata, PRL zasiliły lewicowe elity Polski przedwojennej, a III RP powracający z zaawansowanych cywilizacyjnie krajów emigranci. Dziś nie bardzo widać zewnętrzny zasób elit, do którego jeszcze by można sięgnąć. Potencjał intelektualny Polski trzeba będzie prawdopodobnie odbudowywać głównie siłami wewnętrznymi, a te stale maleją. Jeżeli odpowiednie procesy nie będą niezwłocznie podjęte i przeprowadzone, grozi nam zanik kapitału kulturowego i postępująca za tym erozja kapitału społecznego, a w konsekwencji może nawet utrata historycznej zdobyczy II i III Rzeczpospolitej: prawa do suwerenności.
I w końcu konkluzja z pracy: Marek Chlebuś, Leszek Kuźnicki „O potrzebie restytucji myśli państwowej w Polsce” [5]: Państwo polskie ma wiele instytucji, badających przeszłość, ale żadnej, nakierowanej na przyszłość. Nadchodzące pokolenia muszą uznać ten niedostatek myśli państwowej za wielkie i niezrozumiałe zaniedbanie naszych czasów.
Marek Chlebuś
Za: chlebus.eco.pl/rejs.pdf
Źródła:
1. Marek Chlebuś, Miejsce Polski w świecie, Przyszłość. Świat – Europa – Polska Nr 1, Warszawa 2014, http://chlebus.eco.pl/ECOSOC/PL2050.pdf
2. Marek Chlebuś, Polska 40 lat później, w: Wizja przyszłości Polski, Studia i analizy, Tom II, Komitet Prognoz PAN, Warszawa 2011, http://chlebus.eco.pl/FUTURE/PL-2050.pdf
3. Leszek Kuźnicki, Najważniejsze zagrożenia dla Polski, Przyszłość. Świat – Europa – Polska Nr 2, Warszawa 2012, http://yadda.icm.edu.pl/yadda/element/bwmeta1.element.desklight-9ba77ccf-ef2e-4da1-9f8e-3f6acb9894a1/c/2-26_Leszek_Kunicki.pdf
4. Leszek Kuźnicki, Marek Chlebuś, Polska w perspektywie 2050, w: Wizja przyszłości Polski, Studia i analizy, Tom III, Komitet Prognoz PAN, Warszawa 2012, http://sprawynauki.edu.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=2089:polska-w-perspektywie-2050&catid=306&Itemid=30
5. Marek Chlebuś, Leszek Kuźnicki, O potrzebie restytucji myśli państwowej w Polsce, Sprawy Nauki, Nr 11, Warszawa 2012, http://sprawynauki.edu.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=2300:o-potrzebie-restytucji-mysli-pastwowej-w-polsce&catid=306&Itemid=30
Wszystkie odczyty internetowe według stanu z 06.07.2015.
Ilustracja tytułowa: Albrecht Dürer, Statek głupców, za lmaclean.ca
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1976
Z dr. nauk prawnych, konstytucjonalistą Ryszardem Piotrowskim, profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, prof. Andrzej Wierzbicki z Komitetu Prognoz PAN w opublikowanym w nr. 1/18 Spraw Nauki artykule Czym się zająć? twierdzi, że rewolucja informatyczna doprowadzi do całkowitej likwidacji pracy usługowej człowieka, którą będą wykonywać roboty. Czy zawody prawnicze mogą zostać zautomatyzowane? Czy będą nas sądzić roboty?
- Ale autor tego artykułu stwierdza też, że przetrwają zawody wymagające intuicji i fantazji, czyli wszystkie zawody rozumianej szeroko pracy twórczej, twórczości artystycznej i humanistycznej. Otóż w moim przekonaniu, do tych zawodów wymagających także empatii, do których autor zalicza zawody medyczne i nauczyciela, należy też dodać prawnika. Prawo bowiem nie jest sztuką czytania. Profesja prawnika nie polega na umiejętności czytania, ani umiejętności „chytrego” czytania. Bardzo wielu współczesnych prawników uważa, że prawo jest to umiejętność takiego czytania, aby uzyskać potrzebny rezultat. Według nich prawo to mistrzostwo wykrętów chytrych, jak napisał Tuwim.
Otóż nie, prawo nie polega na tym, że tylko czytamy, ani na tym, że jesteśmy chytrzy z natury i potrafimy wykręcać kota ogonem. Prawo polega na tym, co Rzymianie określali jako sztukę – sztukę sądzenia o tym, co dobre i słuszne – Ius est ars boni et aequi. I żeby taką sztukę uprawiać, trzeba być człowiekiem z intuicją i fantazją, jak zauważa prof. Wierzbicki, ale trzeba też wielkiej kultury, kultury humanistycznej. A żeby empatia mogła się przejawiać, trzeba być człowiekiem. Zatem to, że profesja prawnika może być zastąpiona przez automat jest wykluczone, bo wówczas nie będziemy mieć do czynienia z człowiekiem.
Obecnie prawo do sądu, tzn. prawo do sądzenia przez człowieka gwarantuje nam konstytucja.
- Ale to nie jest wyrażone expressis verbis…
- Na tym polega wykładnia konstytucji, że trzeba się odwoływać do pojęć w niej zawartych. Jednak nie wszystkie pojęcia zawarte w konstytucji są w niej zdefiniowane. Te niezdefiniowane określa się mianem zastanych - ich znaczenie ukształtowało się w kulturze prawnej i w prawie pozytywnym obowiązującym. Pojęcia zastane to np. sąd, sędzia - odnoszące się do ludzi, a nie automatów.
Kiedy mówimy o konstytucji, mówimy także o godności człowieka. Z tego pojęcia wynika bardzo ważne prawo człowieka, które należy dostrzec i promować – prawo do tego, aby decyzje dotyczące człowieka były podejmowane przez ludzi, a nie przez maszyny.
- Prawo jest jednak coraz bardziej rozbudowywane, idzie za życiem, a człowiek nie zawsze wszystko ogarnia. Powstały już przecież firmy prawnicze, które wykorzystują programy komputerowe w swojej pracy, co pozwala im nie tylko obniżać koszty porad prawnych, ale i rezygnować ze specjalizacji. Nietrudno sobie wyobrazić, że wkrótce w procesie sądowym orzekać będzie robot…
- Po pierwsze, prawo nie idzie za życiem, ale przeciwko życiu. Im bardziej jest skomplikowane, wewnętrznie sprzeczne, idiotyczne – tym gorzej dla życia. Prawo oparte na automatycznym wyszukiwaniu, bezrefleksyjnym stosowaniu informacji prawnych idzie przeciwko życiu. Ale oczywiście te wszystkie automaty, urządzenia, o jakich pisze np. Richard Susskind w swojej książce o prawnikach przyszłości – mogą być bardzo użyteczne, choć nie są w stanie zastąpić człowieka. Z pewnością dzięki dostępowi do rozmaitych baz danych jego praca może ulec skróceniu, uproszczeniu. Korzystanie z baz danych, rozmaitych wyszukiwarek, aplikacji – to wszystko jest elementem warsztatu prawnika, jednak trzeba przy tym być ostrożnym, bo nie wiadomo, czy aplikacje nie zawierają ukrytych programów dostarczających prawnikowi informacji niekoniecznie najistotniejszych w danej sprawie. Zawsze więc wyboru będzie dokonywał prawnik, także z uwagi na swoje kwalifikacje i wiedzę.
Po drugie, prawo zapisane w formie elektronicznej jest naruszaniem konstytucji, w której używa się słowa ogłaszanie.
Od roku 1506 ogłaszanie ma formę papierową i forma ta winna być nadal podstawową, bo jeśli zabrakłoby prądu, nie byłoby prawa. W przypadku nośnika papierowego nie ma takiego zagrożenia. Tymczasem teraz urzędową postacią ogłaszania prawa jest nośnik elektroniczny, co oznacza, że prawa - poza przestrzenią wirtualną - w zasadzie nie mamy.
Istnienie prawa w postaci elektronicznej umożliwiło też ciągłe zmienianie przepisów. Gdybyśmy chcieli to robić na papierze, posługując się setkami tysięcy stron dzienników ustaw, nie bylibyśmy w stanie posługiwać się prawem i prawdopodobnie tworzyć nowych przepisów – co byłoby z ogromnym dla nas pożytkiem. Podzielam tu XIX-wieczny pogląd Adhemara Esmeina, że pożytek z nieuchwalenia jednej ustawy może być większy niż z uchwalenia stu innych. Przekonują nas o tym doświadczenia bieżące.
- Czy nie istnieją obawy, że sztuczna inteligencja stanie się mocnym orężem do „chytrego” używania prawa? Przychodzi mi tu na myśl prawo budowlane, w którym ponoć można znaleźć wiele przepisów wzajemnie wykluczających się – zastosowanie odpowiedniego zależy tylko od wiedzy i sprytu prawników…
- Z jednej strony mamy do czynienia z ułatwieniem, ale z drugiej – mogą tu być i zagrożenia, bo ułatwienie może prowadzić do tego, że posługujący się automatami odwykną od myślenia. Zwraca na to uwagę Henry Kissinger w swojej ostatniej książce „Porządek świata”, w której pisze: „Technologie informacyjno-komunikacyjne grożą regresem jednostkowej umiejętności samodzielnego myślenia poprzez nasilenie zależności jednostki od technologii jako narzędzia ułatwiającego myślenie i w nim pośredniczącego. Łatwy i szybki dostęp do informacji zachęca do przyjmowania postaw badawczych, ale może utrudnić wykształcenie sposobu myślenia charakteryzującego przywódcę”. Także sędziego. Sędzia, który z jednej strony jest nieustannie przyuczany przez technologie komunikacyjno-informacyjne do tego, żeby myśleć tak jak w Internecie, żeby postępować tak, jak każą ze wszystkich ekranów, jest sędzią coraz mniej niezawisłym – podobnie jak każdy człowiek staje się coraz mniej niezależny.
Platon już twierdził, że chodzi o to, żeby nikt nigdy nie ważył się myśleć samodzielnie, żeby mył się kiedy każą, żeby jadł to, co każą, żeby ubierał się jak każą, żeby biegał, kiedy każą. Dokładnie z tym mamy do czynienia współcześnie i dlatego ten świat składający się z coraz bardziej bezmyślnych ludzi jest coraz mniej zdolny do samonaprawy, coraz bliższy samozagładzie.
Przecież to, jak ten świat wygląda urąga w ogóle pojęciu ludzkiej inteligencji, a mimo to on tak wyglądać będzie dalej, aż wreszcie jakaś sztuczna inteligencja postanowi zrobić z tym porządek. Cena w postaci nieogarnionego cierpienia, które planeta wyzwala jest chyba zbyt wysoka, żeby podtrzymywać ten eksperyment dalej.
Ale wracając do spraw bardziej przyziemnych: profesja prawnika nie może być wykonywana skutecznie przez ludzi pozbawionych zdolności myślenia. W „Odysei kosmicznej 2001” Stanleya Kubricka komputer Hal wypowiada zdanie, że ta misja jest zbyt poważna, żeby powierzyć ją ludziom, dowodzenie winny objąć komputery. Otóż misja sędziego jest zbyt poważna, żeby powierzyć ją komputerom.
- Jednak świat analogowy, papieru, tradycji, kończy się na naszych oczach. Wkrótce będziemy żyć w świecie komputerów i maszyn. W takim świecie proces sądowy zapewne zostanie zautomatyzowany.
- Sprawiedliwość nie jest automatyczna. Sprawiedliwość jest sprawą bogów, a dopiero potem ludzi. To Salomon otrzymuje od boga dar dobrego sądzenia. Nie stworzono dotychczas takiego narzędzia, które by miało tę właściwość, którą mają ludzie i być może nie tylko oni, a i inne istoty żyjące, a mianowicie duszę. Automat nie ma duszy. Co to jest ta dusza, tego do końca nie wiem, ale Heraklit i Teilhard de Chardin uważali, że dusza ma w sobie coś kosmicznego, transcendentnego.
Otóż dotychczasowe sukcesy w dziedzinie stworzenia świadomości opartej na nośniku innym niż mózg polegają na tym, że ten partner człowieka jest w stanie wygrać z nim w szachy. Podobno też w pokera, a nawet w grę go, wymagającą fantazji, elastyczności, przewidywania.
Ale na tym nie polega sądzenie. Wymierzanie sprawiedliwości to nie jest gra w pokera czy szachy, ani nawet w go. To wymaga cech, których automaty nie mają: one nie cierpią, nie przeżywają zwątpienia.
Tutaj pojawia się problem transhumanizmu: czy istnieją takie byty, które są rezultatem wzmocnienia lub całkowitego zastąpienia świadomości, może inteligencji, tej właściwości człowieka określanej słowem dusza czy godność. Ta właściwość przysługuje tylko człowiekowi i nie tylko z tego względu, że mózg ludzki składa się z ogromnej liczby neuronów, ale że między nimi istnieje coś, czego nie da się policzyć, zmierzyć, zważyć, co czyni człowieka człowiekiem. Te nowe technologie, choć tworzą na świecie postęp, to zatrzymują się jednak ciągle na tej granicy, która oddziela świadomość maszyny od świadomości biologicznej, człowieka.
- Ale ponoć blisko już jesteśmy stworzenia takich algorytmów, które nauczą automat ludzkich uczuć: fantazji, empatii, miłości…
- Ale po co? Nick Bostrom w swojej książce o sztucznej inteligencji („Superinteligencja. Scenariusze, strategie, zagrożenia”) mówi, że znajdujemy się w sytuacji, kiedy widzimy dziecko trzymające w ręku bombę zegarową, której wybuch może znieść całą ludzkość i zagrozić istnieniu planety. A Bostrom należy przecież do nurtu nastawionego optymistycznie w stosunku do sztucznej inteligencji w przeciwieństwie do Leona Kassa czy Francisa Fukuyamy. List w sprawie sztucznej inteligencji, jaki napisali w 2015 roku m.in. Stephen Hawking i Elon Musk, jest kompromisowy, zachęca do umiaru. Oczywiście, żadnego umiaru nie będzie, bo te badania prowadzone są przez kompleks wojskowo-przemysłowo-wywiadowczy i my nawet nie wiemy o wielu ich rezultatach.
Rewolucja informatyczna zmierza w kierunku tworzenia hybryd: człowiek-maszyna, człowiek-komputer, żeby wzmocnić umysł człowieka zasobami komputerowymi, bądź stworzyć mózg od nowa, w sztuczny sposób, czy też nauczyć maszyny myślenia, o czym pisał Alan Turing.
Ale czy można przekazać wartości maszynie, skoro nie można przekazać ich niektórym ludziom? Czy można nauczyć prawa automat, skoro nie można nauczyć polityków? Automat nie ma takiej cechy jak przyzwoitość. Czy można nauczyć maszynę moralności?
To jest niekiedy w stosunku do ludzi niewykonalne. A jeżeli nawet stworzymy maszynę, która będzie zdolna do fantazji, a nawet empatii, to czy jesteśmy w stanie sprawić, żeby nasza moralność przetrwała? I czy wobec tego prace nad sztuczną inteligencją nie okażą się w skutkach bardziej niszczące niż prace nad bombą atomową, czy nie sprawią, że człowiek znajdzie się w pułapce technologicznej, o czym pisał Stanisław Lem?
Rozwiązanie powodujące początkowo trudne do uchwycenia i przewidzenia konsekwencje, z czasem zaczyna nieuchronnie zagrażać istnieniu całego systemu. Według pisarza, człowiek przewyższa wszystkie automaty, całą nekrosferę planety, „wznosi ład w niezmierzoną przestrzeń wszechświata, bo tworzy wartości”.
A jakie wartości może stworzyć maszyna? I jakimi wartościami można zastąpić dotychczasowe wartości, które co prawda zbyt często okazują się martwe – co widać w Europie od wieków. Ale mimo wszystko, te wartości są na tyle cenne, że nie warto ich poświęcać w imię nieznanej perspektywy moralnej, związanej z dobrowolną rezygnacją z człowieczeństwa na rzecz jakiejś alternatywy, która ma za sobą doraźne interesy koncernów zbrojeniowych czy innych.
Oczywiście, tam gdzie chodzi o wzmocnienie diagnozy lekarskiej, orzeczenia sądowego, czy innego rozstrzygnięcia, należy korzystać z takich możliwości, ale wydaje się, że nowe zjawiska wymagają również nowych praw. Takim nowym prawem jest prawo do bycia zapomnianym (choć z uwagi na interesy gospodarcze i polityczne tak sprofilowane, że niewiele z niego zostało), ale powinno też istnieć prawo do bycia sądzonym przez ludzi, aby decyzje dotyczące człowieka były podejmowane przez ludzi, nie maszyny. Decyzje np. o zakończeniu intensywnej terapii nie mogą być podejmowane przez automaty. Decyzje dotyczące ludzi muszą być – przynajmniej w założeniu – oparte na zasadzie godności przyrodzonej i niezbywalnej oraz na zasadzie równości.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 1924
Z prof. Jerzy Kleerem, wiceprzewodniczącym Komitetu Prognoz PAN Polska 2000 plus rozmawia Anna Leszkowska
- Panie Profesorze, w jakim stopniu to, co się obecnie dzieje w Europie jest zgodne z przewidywaniami naukowców?
- W ostatnich 10 latach o podstawowym problemie współczesnego świata – w tym także Europy – właściwie nie mówiono. Mam tu na myśli przesilenia cywilizacyjne. Wprawdzie było sporo publikacji o cywilizacji postprzemyslowej, ale właściwie nikt nie próbował wyciągnąć z tego bardziej długofalowych wniosków i konsekwencji dla Europy czy europejskiego kręgu kulturowego.
Czym są właściwie te przesilenia cywilizacyjne? Celowo używam liczby mnogiej, bo mamy współcześnie dwa takie przesilenia. Jedno – o którym mówiło się w Europie i USA - to przechodzenie od cywilizacji przemysłowej do cywilizacji wiedzy. Ale zapomnieliśmy o 2/3 świata, gdzie następuje przechodzenie z cywilizacji agrarnej do przemysłowej z naskórkowym przechwyceniem pewnych rozwiązań z cywilizacji wiedzy.
Jeśli mówiliśmy o przesileniach, to na ogół mieliśmy na uwadze dobre strony tych procesów; pomijaliśmy, jakie niosą one zagrożenia, jakie są tego konsekwencje i negatywne skutki.
Natomiast podstawowym problemem, z jakim zetknęła się Europa to trwający od trzech lat napływ imigrantów – głównie z Afryki.
Wiemy, że w warunkach przesileń cywilizacyjnych występują olbrzymie ruchy mas ludzkich, tyle, że Europa jest szczególnym przypadkiem: żadnych wielkich rewolucyjnych zmian w tym czasie na naszym kontynencie nie było i nie ma. Nie ma też boomu demograficznego, a wręcz przeciwnie – następuje starzenie się społeczeństw i zmniejszanie liczby ludności etnicznej Europy.
Nie zdarzyło się tu nic szczególnego, jeżeli pominąć niewypłacalność Grecji i paru innych państw.
Sytuacja, w jakiej znalazła się Europa powstała więc na jej własne życzenie, bo każdy racjonalnie zarządzający państwem winien znać elementarne prawidłowości i zasady ekonomii. Przede wszystkim nie można w długim okresie wydawać więcej niż się zarabia. W gruncie rzeczy, przyzwoitej prognozy, czy wizji jak będzie funkcjonować świat w cywilizacji wiedzy, nikt nie ma. Nie robiono nawet takich badań, bo nie było niczego, co stanowiłoby punkt wyjścia do takowych.
Wiedzieliśmy o dwóch sprawach: że przesunie się udział zatrudnionych ze sfery przemysłu do sfery usług, co już następuje – w Europie prawie 80% ludności pracuje w usługach. Natomiast nie mieliśmy specjalnej wizji, gdzie ci ludzie będą mieszkać i jak będą mieszkać.
Wiedzieliśmy też, że telewizja i Internet doprowadziły do wizualności świata. A to oznacza, że ludzie na najniższym szczeblu drabiny społecznej chcą być tacy sami jak ci z najwyższych szczebli. To spowodowało nadmierną konsumpcję dóbr luksusowych – cokolwiek będziemy do nich zaliczać, bo pojęcie luksusu zmienia się w zależności od zamożności.
Bo choć naśladownictwo istnieje od zawsze, to nowe narzędzia i mechanizmy je ułatwiające spowodowały, że ok. 90% społeczeństw Europy, ale nie tylko – przekracza granice swojej wydolności płatniczej.
- Europa przez kilkadziesiąt ostatnich lat czerpała wzorce z gospodarki USA, więc pewne procesy były znane…
- To naśladownictwo wynikało z dwóch przesłanek. Pierwsza, to wynik powojennej odbudowy Europy Zachodniej dzięki USA. Plan Marshalla dał Europie kilkadziesiąt mld dolarów, ale i narzucił pewien wzorzec kulturowy, którym było USA.
Druga, to rywalizacja między USA a ZSRR. Ten podział do końca lat 70. wynikał z konkurowania dwóch systemów, stąd też problemy naśladownictwa miały nieco inny charakter.
Wraz z transformacją ustrojową w części państw europejskich nastąpiło daleko idące naśladownictwo – może nawet nie w rozwiązaniach ustrojowych, transformacyjnych, ale w stylu życia. Była to próba przeskoczenia 50 lat życia w innym systemie.
- Przez te 50 lat w USA niezmiernie rozwinęła się nauka, powstały nowe jej dziedziny – informatyka, biotechnologia, nanotechnologia. Europa Zachodnia też nie zasypiała gruszek w popiele, zatem była wiedza, w jakim kierunku idzie rozwój świata, w tym Europy, i jak może wyglądać przyszłość…
- Co do wyprzedzania Europy przez USA, to stało się to możliwe nie tylko z powodu wysokich w ostatnich 30-40 latach nakładów Amerykanów na naukę, ale i dzięki temu, że począwszy od lat 30. XX w. USA stosowały drenaż mózgów na całym świecie. USA stały się więc światowym liderem w dużej mierze dzięki Europie.
Z tego punktu widzenia, między Europą a USA istnieje coś, co nazwałbym pewnym załamaniem modelu współczesnego kapitalizmu. Jest ono związane nie tylko z rozwiązaniami w sensie rynkowym, ale przede wszystkim poprzez powstanie Unii Europejskiej.
Unia jest najdoskonalszym projektem jednoczenia Europy w całej jej historii, bo pokojowym. Europa w przeszłości jednoczyła się bowiem poprzez wojny. Uważam, że UE – niezależnie od kłopotów, jakie pewnie będzie jeszcze mieć – przeżyje, bo idea pewnego solidaryzmu i pokojowego jednoczenia pozostanie forever.
- Wychwala pan UE, ale w swoich scenariuszach dla Europy skłania się ku scenariuszowi pesymistycznemu. Dlaczego?
- Bo pojawia się narastająca wrogość między państwami. Ona jak sądzę nie skończy się wojną, ale co najmniej dwa pokolenia będą musiały przezwyciężać narastający populizm, szowinizm, nacjonalizm, ksenofobię. Wiemy, skąd się to wzięło: ewolucja społeczna nie może być zbyt szybka. Stworzenie UE oznaczało przekazanie pewnych funkcji władczych państw narodowych na rzecz ugrupowania innego, ponadnarodowego. W każdym państwie zawsze znajdą się grupy, które z jakichś powodów były dyskryminowane, spychane na bok i nie mogły korzystać z narastającego bogactwa, które powiedzą: no pasaran! Otóż, jeśli się zgodzimy, że wszystkie te wymienione wcześniej zjawiska są niebezpieczne dla społeczeństwa, to nie da się ich szybko opanować.
- Zwłaszcza, że jak pan podkreśla - elity polityczne są coraz gorszej jakości…
- Kiedyś elity były emanacją grup dobrze wykształconych, obytych w świecie, znających świat. Dzisiaj Internet, nie mówiąc o telewizji, spłycił naukę, stworzył wrażenie, że każdy człowiek jest mądry, wszystko może, a jak czegoś nie potrafi zrozumieć czy rozwiązać, to wpisze w internetową wyszukiwarkę i już będzie wiedzieć. W tym sensie obecne elity są znacznie gorsze – pod względem poziomu wiedzy i jakości. Niezależnie od tego, jakie te przeszłe elity były i jak często były wredne, były wykształcone.
Dzisiaj jednak, gdyby elity były dobrze wykształcone, nie miałyby kontaktu ze społeczeństwem. To jest pewna bariera, której nie umiemy przezwyciężać.
Demokratyczny wybór elit powoduje, że wybiera się elity gorsze. Bardzo powszechna demokracja w jakimś stopniu oparta jest na populizmie, a populizm jest antysystemowy. Jeżeli się mówi, że głos ludu to głos boga, to kto się bogu sprzeciwi? To jest problem co najmniej na dwa pokolenia. Uważam, że scenariusz pesymistyczny wynika nie z braku postępu technicznego, zasobów, innowacyjności czy kreatywności, ale z populizmu.
- Podziały społeczne nie są groźniejsze?
- Zajmowałem się ostatnio 9 państwami Europy Wschodniej, które weszły do UE. 10% ludności najbogatszej w tych państwach ma ok. ¼ majątku. To duże zróżnicowanie, ale nie najwyższe (najwyższe ma Rosja) -współczynnik Giniego (który nie uwzględnia majątku) dla niektórych państw wynosi ok. 30.
Jednak nie ulega wątpliwości, że w ostatnim ćwierćwieczu społeczeństwa Europy znacznie podniosły swój standard życiowy. Można powiedzieć, że to wynik gwałtownego przesunięcia ludności ze wsi do miast (ok. 75% ludności Europy żyje w miastach), choć w miastach następuje degradacja przestrzeni publicznej (co jest efektem złej działalności elit). Uważam, że te podziały społeczne mają istotne znaczenie, ale nie w tym kontekście, o jakim pani mówi. One wynikają z systemów kulturowych.
Bo co tworzy system kulturowy? Tradycja, historia, religia, stosunek człowieka do państwa i państwa do obywatela.
Najbardziej konfliktogenna jest tradycja, bo tworzą ją mity, z którymi trudno dyskutować. Dyskusja jest możliwa tylko przy uczciwości dyskutujących wobec faktów.
W Europie ponadto większość dzisiejszych państw miało przerwaną ciągłość bytu, a w przypadku państw socjalistycznych – nie raz. Do takiego państwa nie ma się zaufania. W Europie przeprowadzano też eksperymenty społeczne na wielką skalę – nie tylko socjalistyczny, ale i eksperymenty z modelem ekonomicznym, co widzimy np. w Skandynawii, gdzie życie społeczne jest ściśle regulowane. Ta wielka różnorodność systemów kulturowych na naszym kontynencie jest przyczyną problemów w funkcjonowaniu UE.
- Ale Chiny mają kilkadziesiąt narodowości i nie rozpadają się…
- Bo jak w całej Azji – istnieje tam kultura ryżowa – wymagająca zaufania i współdziałania. Europa rozwijała się głównie w oparciu o kulturę zbożową, nie wymagającą współdziałania zbiorowości. To skutkuje diametralnie różnymi skutkami społecznymi.
- To jak można wyjaśnić fenomen Rosji z ponad 100 narodowościami?
- W Rosji wielką rolę odgrywa przestrzeń. Ludność żyje głównie w miastach, z czego najwięcej w Moskwie (ok. 12 mln) i Petersburgu (ok. 5 mln) – inne duże miasta mają po ok. 1 mln mieszkańców. Na pozostałych obszarach są powiązania plemienne, rodzinne, klanowe – to ciągle nie jest cywilizacja w sensie zachowań. I być nie może właśnie z powodu przestrzeni. Natomiast w Chinach cywilizacja ryżowa uczyła wspólnej pracy, cenienia czynnika czasu i roli państwa – bo o nawadnianiu decydował urzędnik państwowy.
- Czy można więc się dziwić państwom narodowym w Europie, że chcą być suwerenne?
- W Europie istnieją państwa o różnej wielkości – także małe, liczące po kilka mln ludzi. W dodatku prawie wszystkie były zniewalane. A im mniejszy naród, tym własne ego jest większe i większy nacjonalizm wynikający z obawy, że więksi go zdominują. W Europie jest za dużo państw i zbyt zróżnicowanych ekonomicznie, stąd społeczeństwa europejskie mają ograniczoność zdolność do współdziałania. A pojawienie się nowych państw, często okrojonych terytorialnie, wykształciło w niektórych swoistą zaściankowość zachowań.
- To niezbyt dobrze wróży trwałości UE…
- Nie twierdzę, że tego nie można przezwyciężyć, ale tu potrzeba czasu. Jeżeli np. 40% młodzieży będzie jeździć po całej Europie, zacznie rozumieć Innego - bo teraz go nie znają, albo znają powierzchownie, albo źle. Jeśli przyjmujemy UE jako pewien długofalowy projekt , to musimy brać pod uwagę przeszłość poszczególnych państw. W związku z tym możemy wprowadzać tylko takie instytucje, które są dostosowane do wszystkich, przez wszystkie państwa akceptowane, nie powodują podziałów, nikogo nie urażają.
- Czyli to, co stanowi największe zagrożenie dla Europy i decyduje o pesymistycznym spojrzeniu na los Europy to jej społeczeństwa…
- Dzisiaj dominują społeczne ideologie i w tej sytuacji trudno o porozumienie i tolerancję. Łagodzenie czy eliminacja tych procesów jest zabiegiem trudnym, i co ważniejsze – czasochłonnym. Głównie dlatego, że ich źródeł należy się doszukiwać w systemach kulturowych, powszechności gospodarki rynkowej oraz wizualności procesów społecznych, politycznych oraz gospodarczych.
To, co wydaje się sprawą najważniejszą, to zminimalizowanie - zarówno w mentalności społecznej poszczególnych państw, a przede wszystkim w elitach władzy - różnego rodzaju wrogości oraz pretensji za istniejące w przeszłości relacje między państwami czy narodami. Nie chodzi przy tym o wymazywanie historii, ale stworzenie warunków, by nie stanowiły ważnego składnika wpływającego na bieżącą politykę.
Dziękuję za rozmowę.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2847
Z prof. Lechem W. Zacherem, dyrektorem Centrum Badań Ewolucyjnych i Prognostycznych w Akademii Leona Koźmińskiego, członkiem Komitetu Prognoz PAN Polska 2000 Plus, rozmawia Anna Leszkowska
- Panie profesorze, czego należałoby oczekiwać w exposè premiera w dzisiejszych czasach? Co w nim powinno się znaleźć?
- To jest polityka, a ta w dzisiejszych czasach nie ma nic wspólnego ze sprawami merytorycznymi. W erze tzw. postpolityczności najważniejsze są: wizerunek, prezencja, obietnice i optymistyczne słowa pocieszenia. Natomiast politycy na tak wysokim szczeblu nie mówią o meritum. Pewne decyzje, które dotyczą rzeczywistości są podejmowane – o ile w ogóle – raczej w ciszy gabinetów. Myślę, że tutaj jest pewne nieporozumienie w mediach, które chcą, żeby w każdej sprawie była pełna transparentność, jak w Internecie. Tylko że polityka polega na tym, iż pewne sprawy się ukrywa, nie ujawnia ich z różnych powodów.
- Pan uważa, że na kształt obecnej polskiej polityki wpływa także formalne wykształcenie rządzących, od 20 lat w większości historyków, zajętych głównie narracją historyczną, a nie budowaniem np. autostrad, czy organizacją służby zdrowia, likwidacją bezrobocia i biedy...
- Pierwszym elementem niemerytoryczności jest właśnie postpolityczność, czasem o posmaku orwellowskim, kiedy polityk niczego konkretnego nie obiecuje, jedynie mówi, że jest lepszy od innych, a zatem obywatele w wyborach mogą wybrać co najwyżej gorszych. Ale jest i element drugi niemerytoryczności – kwestia pewnego profilu intelektualnego. Ktoś, kto nie wie, że wiele rzeczy trzeba liczyć, mierzyć, że są twarde dane, decyzje, które mają poważne konsekwencje, może się nawet starać, ale to mu nie wychodzi. Tu są różnice zasobu intelektualnego i pewnej wiedzy praktycznej - równie ważnej.
- Mówi się, że politycy, przywódcy państw, nie muszą mieć wiedzy merytorycznej, bo otaczają ich grona fachowców.
- To stara teza, słuszna pod jednym warunkiem: że mają takich merytorycznych doradców, wysoko wykwalifikowanych ekspertów. Ale ci politycy, którzy funkcjonują w sferze czystej polityki, czyli gry politycznej – widzimy to w telewizji, gdzie przecież nie ma miejsca dla meritum – mają zaplecze merytoryczne złożone np. z polityków, albo z ludzi wygodnych, acz niekoniecznie kompetentnych. Teraz jest moda na doradców młodzieżowych, układnych, noszących teczki za politykiem. Oni mogą mieć nawet dobre chęci, pewną wiedzę, ale chodzi o to, aby ekspert był kompetentny, potrafił być samodzielny i umiał wychodzić poza grę polityczną. Eksperci nie muszą też być jawni. I choć w polityce ważne są ekspertyzy, to dyskusja, która dotyczy wstępnych rozważań, projektów, opcji, itp. nie musi być prowadzona publicznie, zwłaszcza kiedy dotyczy etapu studiów i projektów. To jest nie tylko sprawa niefachowości obywateli, ale gier różnych partii, opcji, które mogą wywołać zamęt, szum informacyjny, czy też kłótnię. Grozi to też miałkością dyskusji. Lepiej jest pewne sprawy przygotowywać w ciszy gabinetów niż ujawniać w medialnym chaosie, jaki obecnie mamy.
- Powinien chyba istnieć rządowy ośrodek myśli strategicznej, na wzór Rządowego Centrum Studiów Strategicznych (utworzonego w 1997 r., a zlikwidowanego za rządów PiS w 2006 r.), czy budowanego do niedawna przez min. Boniego...
- Zlikwidowanie tych ośrodków to wielka szkoda. W USA takich ośrodków studiów strategicznych jest kilkadziesiąt, w różnych miejscach - przy uczelniach, fundacjach. Są finansowane z różnych źródeł, w związku z tym są w znacznej mierze niezależne. Przy Kongresie np. istnieje kongresowa służba badawcza (CRS) , licząca kilka tysięcy osób, całkowicie skomputeryzowana, która odpowiada na setki tysięcy pytań członków Izby Reprezentantów oraz Senatu, gdyż legislacja w USA – w przeciwieństwie do Polski - jest bardzo ważna. Tam bowiem rząd inaczej rządzi – przez ustalanie norm, zasad, standardów w Kongresie, ma natomiast mniejsze możliwości egzekutywne - inaczej niż u nas.
- U nas obecnie jedynym niezależnym ośrodkiem takiej myśli jest Komitet Prognoz PAN Polska 2000 Plus, marginalizowany, jak i cała Akademia, przez rządy prawicy. Ale i ten rządowy zespól doradców, który zaczął tworzyć min. Boni, a obecnie kieruje nim były premier Bielecki, ma być zreorganizowany w kierunku naprawy finansów (sam ma gigantyczny budżet na 2012 r. - 24,9 mln zł !). Może naszym rządom prawicowym nie jest potrzebna ekspercka wiedza prognostyczna? Może rządy są genialne i wszystko wiedzą same z siebie?
- Ja głoszę od dawna coś, co jest znane w nauce - to postawa konsekwencjonalistyczna. Jeśli coś robimy, podejmujemy jakieś decyzje, to trzeba myśleć o konsekwencjach tego działania, skutkach i efektach – zwłaszcza o tych, które są niepożądane, negatywne, oddalone w czasie, trudno przewidywalne. Bo to, co jest negatywne, uboczne, czego nie chcemy widzieć, bądź nie widzimy, bo nie mamy instrumentów w postaci badań – jest ważne. Tutaj wielkie pole mają prognozy, gdyż badania nad przyszłością nie polegają na zgadywaniu co będzie i kiedy – bo to jest wróżenie. Chodzi o to, żebyśmy mieli wgląd w przyszłość poprzez myślenie o niej, tworzenie różnych scenariuszy, badanie istniejących trendów i konstruowanie rozmaitych opcji, które się mogą zdarzyć, choć nie muszą. Ale kiedy się coś zdarzy – dobrego, czy złego – będziemy już do tego przygotowani – nie tylko intelektualnie, bo możemy wcześniej zbudować pewne systemy bezpieczeństwa, ochrony przed ryzykiem, pewne bufory zabezpieczające nas przed negatywnymi zdarzeniami. Jeśli więc chcemy poznać konsekwencje swoich działań, trzeba wydłużyć spojrzenie w czasie. Premier oczywiście jest odpowiedzialny za to, co się dzieje tu i teraz, bo teraz jest politykiem i premierem, ale uważam, że jeszcze większą odpowiedzialność bierze za to, co będzie w przyszłości. Bo dzisiejsze decyzje skutkują w odległym czasie, dlatego konsekwencjonalizm jest tak ważny. I do takich symulacji jest dostępne całe analityczne instrumentarium, znane od pół wieku, związane nie tylko ze studiami nad przyszłością, czy prognozowaniem, tworzeniem scenariuszy, planowaniem, strategiami, ale i tym, co się nazywa oceną skutków (impact assessment). Jest wiele procedur, modeli, w epoce superkomputerów można to szybko i sprawnie liczyć.
- Jak można jednak badać i prognozować zjawiska, które obecnie są słabo określone, pewnie nieprzewidywalne, jak wirtualna rzeczywistość czy szara strefa – bardzo ważne dla przyszłości każdego kraju ?
- Istotnie, choć kwestia niepewności czy niewiedzy jest naturalną w życiu człowieka. Wielkie obszary są nam nieznane, w dodatku - paradoksalnie - im więcej odkrywamy, tym większe powstają obszary niewiedzy. Obszary trudne do zbadania szacuje się przy pomocy metod matematycznych – np. szarą strefę. Poza tym prognozowanie nie jest oderwane od rzeczywistości – ono jest związane z naszymi decyzjami, zachowaniami, które kształtują rzeczywistość. Mamy przecież wpływ – acz różny w różnych dziedzinach - na to, co się dzieje, np. gdy wywołujemy i prowadzimy wojnę, czy wysyłamy misję kosmiczną. Są też i takie obszary, gdzie sobie dobrze radzimy, np. w propagandzie, która jest skuteczna, mimo że bywa kłamliwa. Są prognozy myślicieli, futurologów, pisarzy s-f, dotyczące losów człowieka, cywilizacji - wszystko to może inspirować. Bo w myśleniu jesteśmy uwarunkowani mocno przez nasze doświadczenie, oraz przez to, czego doświadczamy obecnie, natomiast do przewidywania przyszłości potrzebna jest też wyobraźnia.
- Kiedy 20 lat temu zmieniono ustrój, mówiono że zrobimy skok technologiczny, dogonimy kraje wysoko cywilizowane. Okazało się, że są bariery, których nie umiemy, ani nie jesteśmy w stanie przekroczyć. Zatem zabrakło wyobraźni prognostom, czy takich rzeczy nie można przewidzieć?
- Tutaj problem jest w tym, że naukowcy, politycy często są pod działaniem ideologii i urzędowego optymizmu na życzenie. Uważam, że optymizm jest wyrazem głupoty, choć na pewno jest zdrowy, bo optymista niczym się nie przejmuje, nawet jak wpada w przepaść. Ja staję po stronie realizmu, bo z jednej strony jest optymizm, a z drugiej – zarządzanie strachem, co podtrzymują media, bombardując nas nieustannie informacjami o kryzysie, braku emerytur, etc. Media odgrywają bardzo złą rolę, bo weszły w kanał dyskursu bezrefleksyjnego, niekonstruktywnego, proponują tylko strach, kłótnie, walkę, ekstrema.
- Znamy tego przyczyny – media funkcjonują na rynku...
- Owszem, media są biznesem, są związane politycznie, współzaangażowane w rządzenie. Dlatego z tą modernizacją nie wychodzi nam najlepiej.
- Czy w takim społeczeństwie jak nasze – także z takimi mediami, jakie mamy - można robić skoki technologiczne?
- Można zrobić skok technologiczny, ale w USA, Japonii – bo już nie w Chinach. To zależy od natury procesów rozwoju technologii. Ten proces jest wyrazem takiej sytuacji, gdy istnieje pewna masa krytyczna w badaniach, nauce, związana ze sprzętem, kwalifikacjami, nowymi ideami, nakładami i talentami, geniuszami. A dzisiaj badania są kosztowne i jeśli wydaje się na nie w skali społecznej mniej niż na marketing i reklamę, to trudno oczekiwać przełomów. Jest wówczas albo stagnacja, albo „dłubanie”, czyli trochę się polepsza, są jakieś małe wynalazki, projekty, coś się poprawia. Ale jest pytanie jak to jest duże, jakie ten postęp ma skutki w sensie aplikacyjnym i transformującym resztę życia społecznego i gospodarczego – bo to jest ważne.
- Jak więc ocenić ostatnie 20 lat - czas skoku technologicznego, cywilizacyjnego, czy raczej mozolnej modernizacji?
- Odpowiedź jest dosyć trudna, bo mieliśmy do czynienia ze zmianą systemową, gwałtowną i skokową. W związku z tym i inne procesy miały charakter nieciągły. I przyszła technologia zagraniczna, bo trzeba pamiętać, że od 1949 roku na zachodnie technologie obowiązywało embargo, które się skończyło w latach 90...
- Osławiony COCOM...
- Który nie został przecież zlikwidowany, a jedynie przekształcony w Porozumienie Wassenaar, którego Polska jest członkiem.
- Czy dzisiaj, mając tak swobodny dostęp do wiedzy o świecie, można przewidzieć, w jakim kierunku będzie się rozwijać nasz kraj?
- Po pierwsze, niesłychanie wzrosła złożoność świata – być może my go lepiej, dokładniej widzimy. Dzisiaj patrzymy na świat trochę inaczej – nie poprzez jego struktury i funkcje, ale z systemowego punktu widzenia - pewnych systemów, komponentów, ich działania. Ale patrzymy na świat także sieciowo – widzimy powiązania, węzły, odległość między nimi, ich siłę, to, co decyduje o przyszłości. Kiedy mówi się o różnej prędkości rozwoju różnych krajów, trzeba pamiętać, że zawsze tak było. Mówienie o tym, że może być jedna prędkość, standaryzacja, uniwersalizm, to nonsens i prymitywne politycznie. Bo świat jest złożony i różnorodny. Zdawało nam się, że będą się integrować mniejszości narodowe, a okazuje się, że tak nie jest, że to było myślenie życzeniowe. Nie sądziliśmy też, że nastąpi kryzys finansowy w takiej skali i że będzie miał miejsce w USA – najpotężniejszym kraju świata. Wydawało się, że kryzysy są pokonane, że teoria Marksa jest nieważna, że wszystko się dzieje według teorii Keynesa, czy neoliberalnych wyobrażeń. Okazało się, że tak nie jest, a wielu ekonomistów zmieniło swoje poglądy na zupełnie przeciwne. Natomiast w przypadku Polski chodzi o budowanie tego, co się nazywa zdolnością kulturową do zmian. Ta zdolność kulturowa jest pewnym faktem społecznym - albo jest, albo jej nie ma, albo jest duża, albo mała. To jest wiedza, wyobraźnia, kultura techniczna, nauka, itd. W różnych społeczeństwach ona się różnie kształtuje. Tam, gdzie jest duża, reformy czy przeobrażenia dają się uskutecznić, a w innych – nie. Weźmy np. kraje afrykańskie, czy latynoamerykańskie, także azjatyckie – tam zdolność kulturowa do zmiany jest bardzo mała. Polacy są megalomanami, lubią mieć dobre samopoczucie, chwalić się swoimi osiągnięciami, tymczasem nasza zdolność kulturowa w stosunku do europejskich państw jest dużo niższa. W związku z tym, modernizacja i postęp też są wolniejsze. Można byłoby je przyspieszyć, zwiększyć, przez mądry rozwój nauki, innowacje, dobrą politykę. Może być jednak i odwrotnie. Degeneracja społeczna, wzrost przestępczości, oszustw, cwaniactwa, degeneracji szkolnictwa, bezrobocie, obniżenie kwalifikacji, rozgoryczenie, niezadowolenie, bieda – to wszystko obniża zdolność kulturową do przeprowadzania zmian. To jest nawet niebezpieczne dla polityki, jeśli jest dużo bezrobotnych, biednych, niezadowolonych. Bo nie chodzi wówczas o to, która partia wygra, tylko o to, co się stanie ze społeczeństwem. Tymczasem politycy myślą tylko kategoriami zwycięstwa w wyborach, co jest sprawą drugorzędną, bo z punktu widzenia ludzi ważny jest ich własny los, jakie mają szanse i możliwości, czy mogą wziąć udział w jakiejś naprawie i budowaniu lepszej przyszłości. Żeby nie było gorzej, bo lepiej już było.
- Dziękuję za rozmowę.