Filozofia (el)
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 6092
- Autor: Wiesław Sztumski
- Odsłon: 3530
Próby dalszego rozwoju naszej cywilizacji w jednym tylko kierunku, podyktowanym przez tzw. świat zachodni, są bezsensowne i skazane na niepowodzenie.
Proces rozwoju społecznego ludzkości od etapu dzikości poprzez etap barbarzyństwa do współczesnej cywilizacji trwa kilkanaście tysięcy lat. Cywilizacja nie rozwija się w sposób jednostajny, lecz przyspieszony. W konsekwencji coraz częściej pojawiających się odkryć naukowych oraz wynalazków technicznych, które są kamieniami milowymi na drodze postępu społecznego i cywilizacyjnego, kolejne etapy jej rozwoju są coraz krótsze.
Jeśli za kryterium wzrostu poziomu cywilizacji przyjąć rewolucje techniczne - wynalazki i technologie, które radykalnie zmieniają sposób produkcji - to rozwój cywilizacji postępuje zgodnie z modelem unilinearnym, tzn. w sposób nieodwracalny zawsze w jednym kierunku, który wytyczają tzw. obiektywne prawa rozwoju społecznego, albo jakiś z góry założony cel.
Jest to jednak model idealny, ułatwiający konceptualizację mechanizmu rozwoju społecznego, ale mocno uproszczony i dalece odbiegający od rzeczywistości. Bowiem w gruncie rzeczy, obiektywne prawa rządzące społeczeństwem i jego historią - w przeciwieństwie do praw rządzących przyrodą - są fikcją. Nie ma też jakiegoś „celu ostatecznego” ewolucji społecznej, lecz są cele doraźne, które zmieniają się stosunkowo szybko.
Wobec tego, rozwój społeczny i cywilizacyjny przebiega raczej zgodnie z modelem multilinearnym i bifurkacyjnym, który dopuszcza wielotorowość, powtarzalność oraz możliwość regresu. W związku z tym, próby dalszego rozwoju naszej cywilizacji w jednym tylko kierunku, podyktowanym przez tzw. świat zachodni są bezsensowne i skazane na niepowodzenie.
Cywilizacja nowożytna, której początek określa się podręcznikowo na XV wiek (wynalazek druku), rozwijała się w zasadzie wzrostowo, chociaż zdarzały się nawroty do epoki barbarzyństwa towarzszące kolonizacji Ameryki i Afryki oraz rewolucji przemysłowej w XVIII i XIX wieku.
Więcej takich powrotów w postaci aktów barbarzyństwa było w cywilizacji współczesnej w XX wieku, w czasach I Wojny Światowej, rewolucji bolszewickiej, faszyzmu, II Wojny Światowej, holokaustu i obozów zagłady. A począwszy od drugiej połowy ubiegłego wieku jest ich jeszcze więcej w związku z czystkami etnicznymi, rasizmem, fundamentalizmem, terroryzmem, wojnami lokalnymi z użyciem napalmu, broni bakteriologicznej oraz chemicznej, jak i z nieprzejednaną walką konkurencyjną z przyczyn ekonomicznych, finansowych, politycznych itp.
Nauka w służbie tortur
Współczesne zjawiska barbarzyństwa nie są tak okrutne ani widowiskowe, jak dawniej, np. w średniowieczu z udziałem publiczności, lecz co najmniej tak samo skuteczne. Przecież w epoce humanizacji oraz przestrzegania praw człowieka, a nawet zwierząt, nie wypada chwalić się barbarzyństwem, czy torturowaniem. Robi się to w skrytości przed opinią publiczną (tajne więzienia służb specjalnych w obcych krajach, np. CIA w Polsce), bo jawnie byłoby to politycznie niepoprawne, albo karalne.
Zmieniły się też środki (narzędzia) i sposoby tortur. Oprócz stosowania dawnych, dobrze sprawdzających się od lat, coraz częściej korzysta się w tym względzie z najnowszych technologii i dorobku naukowego, przede wszystkim w dziedzinach psychologii i neurofizjologii.
Dzięki postępowi wiedzy i techniki współczesne formy tortur są o wiele bardziej wyrafinowane. Nie ograniczają się do celowego zadawania bólu fizycznego, ani do tych metod, jakie stosuje się podczas śledztw, żeby wymusić zeznania w sprawach kryminalnych lub politycznych.
Rośnie też liczba rodzajów tortur wywołujących cierpienia psychiczne i duchowe. Torturuje się masy społeczne, raczej nieumyślnie, bardziej z głupoty, albo z chęci zysku podyktowanej ideologią konsumpcjonizmu - za pomocą hałasu, nachalnych reklam dźwiękowych i wzrokowych w przestrzeni publicznej i w środkach przekazu masowego, idiotycznych programów i seriali telewizyjnych, ciągłego oglądania różnych chałtur, kiczów, celebrytów i ludzi, których w ogóle nie powinno się pokazywać z wielu powodów. Są to tortury fizyczne, albo psychiczne, albo jedne i drugie na raz, przy czym psychiczne są chyba bardziej bolesne i szkodliwe od fizycznych.
Z agresją od kołyski
Typowymi zjawiskami dla barbarzyństwa są: agresywność, bandytyzm, bestialstwo, wandalizm bezduszność, bezprawie, bezwzględność, brak kultury i ogłady, brak litości, skrupułów, okrucieństwo, brutalizacja, chamstwo, chuligaństwo i różnego rodzaju terroryzm.
Obserwacja życia społecznego i doniesienia mass mediów potwierdzają hipotezę o stałym nasilaniu się tych zjawisk w naszych czasach. Z agresją ma się teraz stale do czynienia od najmłodszych lat w rodzinach, placówkach oświatowych i opiekuńczych, zakładach pracy i w różnych miejscach publicznych. Bezmyślnie niszczy się nie tylko środowisko, ale co popadnie: drzewa, ogrodzenia, budynki, znaki drogowe, wiaty przystankowe, kosze na śmieci oraz wnętrza tramwajów, autobusów i pociągów; a celuje w tym rozwydrzona, znudzona, bezmyślna i nieodpowiedzialna młodzież.
Rośnie liczba napadów zagrażających zdrowiu i życiu, nawet bez powodu - ot tak, dla rozrywki; charakteryzują się one coraz większą bezwzględnością, brutalnością, okrucieństwem i brakiem zmiłowania.
Zachowania się ludzi w różnych sytuacjach coraz bardziej oddalają się od kulturalnych. Bezmyślne okrucieństwo dotyka nie tylko ludzi, ale także zwierzęta. Grubiaństwo, wulgarność i chamstwo jest tak nagminne, że nie zwraca się na nie uwagi; stały się one jakby „signum temporis”, kanonem mody i normą społeczną. Coraz częściej i w coraz drastyczniejszej formie występują akty chuligaństwa, niekiedy graniczące już z bandytyzmem.
Od 2001 r. (zamach na WTC w Nowym Jorku) mnożą się na świecie akty terrorystyczne o mniejszym lub większym zasięgu i z różną liczbą ofiar. Teraz już nigdzie nie można czuć się bezpiecznie, mimo wytężonych wysiłków służb specjalnych wielu krajów i akcji zabezpieczających, podejmowanych przez organizacje antyterrorystyczne. (Nota bene, przypominają one raczej walkę z wiatrakami). Tym bardziej, że akty terrorystyczne są wspomagane i inicjowane przez niektóre państwa i organizacje o zasięgu światowym (np. Państwo Islamskie, Al Kaida).
Moda na dzikość
Zjawiskom barbarzyństwa współczesnego towarzyszy powszechne zdziczenie ludzi rzekomo cywilizowanych i to większym stopniu w krajach rozwiniętych, szczycących się wysokim poziomem kultury i cywilizacji, aniżeli w krajach biednych i zacofanych. Zdziczenie jest gorsze od barbarzyństwa i nie ma niczego wspólnego ze zwierzęceniem. Świadczy ono o cofaniu się do epoki dzikości, ale o wiele gorszej niż w prehistorii, podobnie, jak neoniewolnictwo jest gorsze od niewolnictwa starożytnego. (Zob. Marsz ku wolności czy pęd ku zniewoleniu?, „SN” Nr 4/ 2011).
Zapanowała jakby moda na dzikość: dzikie wrzaski i hałasy, dzika muzyka (wystukiwania perkusji, czyli współczesnych tam-tamów, rytm zamiast melodii), zdobienie ciała (obrzydliwe tatuaże, piercingi, ryty), dzikie fryzury (afro, dredy, irokezy), dzikie wyrażanie emocji za pomocą krzyku, dzikie tańce nawiązujące do ludów pierwotnych, dzikie, czyli nieokrzesane zachowania.
Przykładów narastania elementów dzikości manifestowanych w warunkach współczesnej cywilizacji - a chodzi tu przede wszystkim o cywilizację zachodnią, wywodzącą się z USA i promowaną przez ten kraj, który ucywilizował się dopiero około dwustu lat temu – można znaleźć o wiele więcej i prawdopodobnie będzie ich jeszcze więcej w wyniku globalizacji snobistycznego małpowania. W jego efekcie nastała moda na dzikość.
Być może, potencjał kreatywności cywilizacji i kultury europejskiej wyczerpał się i trzeba sięgać do innych kultur. A może po prostu idzie się na łatwiznę - łatwiej zapożyczyć od innych, niż tworzyć samemu. Albo ze względów merkantylnych dzikość - jako coś egzotycznego, szokującego i wcześniej źle widzianego - pociąga bardziej i lepiej się sprzedaje. Możliwe też, że coraz bardziej ogłupiane masy społeczne, które tworzą gigantyczny rynek zbytu dóbr kultury, nie są w stanie przyswajać sobie innej kultury aniżeli ludów pierwotnych, stąd kultura masowa jest coraz bardziej nasycana elementami dzikości i przekształci się w końcu w dziką kulturę.
Ale współczesna dzikość w najgorszym znaczeniu tego słowa nie sprowadza się tylko do zapożyczania elementów kultury ludów prymitywnych żyjących na najniższym szczeblu rozwoju cywilizacji. To również, a może przede wszystkim, całkowita degeneracja kultury, cywilizacji i ludzi, która w pewnym stopniu dokonuje się w konsekwencji nawiązywania do kultur ludów dzikich, ale w dużo większym stopniu jest produktem współczesnego systemu społecznego zdominowanego głównie przez ideologię konsumpcjonizmu oraz antykulturę.
To właśnie ten system wykreował nowe społeczeństwo kłamców, bezwstydników, obłudników, cwaniaków, kombinatorów, leniuchów, cyników, ludzi nieodpowiedzialnych i bezmyślnych. (zob. Epoka łgarstw, bezwstydu i cynizmu, „SN” Nr 5/2015 oraz W jakim społeczeństwie żyjemy?, „SN”, Nr 1/2015). Są to ludzie najbardziej podatni na wyjątkowo dzikie zachowania, wykraczające poza ramy zwykłego barbarzyństwa: wyrzucanie własnych dzieci przez matki, znęcanie się nad bezbronnymi zwierzętami i doprowadzanie ich do śmierci w straszliwych mękach, mordowanie własnych rodziców lub dziadków z błahych powodów (zazwyczaj dla pieniędzy), zabijanie dzieci szkolnych, turystów i przypadkowych przechodniów w atakach terrorystycznych itp.
Takie zdarzenia napawają zgrozą i budzą wątpliwości, czy to są jeszcze ludzie, czy już nie, czy powinno się w stosunku do nich stosować przepisy zawarte w prawach człowieka, czy wyłączać ich z tego przywileju i traktować po prostu jak nie-ludzi. Oni nie są nawet warci porównywania ze zwierzętami, gdyż takich dzikich zachowań i postępków nie spotyka się u zwierząt, nawet u dzikich bestii.
Owoce systemu
Do postępującego dziczenia ludzi przyczynia się niewątpliwie system społeczny ukształtowany przez ustrój kapitalistyczny i neoliberalizm. Ten system nie tylko toleruje zdziczenie społeczeństwa, ale sprzyja mu i zachęca do niego. Ale zdziczenie nie wynika automatycznie z systemu społecznego - w rzeczywistości społecznej nic nie dzieje się automatycznie, lecz postępuje z winy samych ludzi. Przecież, na szczęście, nie wszyscy dziczeją, tylko jednostki wyjątkowo zdegenerowane, nieodpowiedzialne, głupie i lekceważące obowiązujące normy prawne i obyczajowe oraz takie, które, jak w przypadku samobójców-terrorystów, tak dalece ulegają religii, ideologii, albo cywilizacji śmierci, że zatracają instynkt samozachowawczy właściwy wszystkim istotom żywym.
Na razie takich degeneratów społecznych jest niewielu, chociaż skutki ich postępków są znaczące i nieproporcjonalne do ich liczby, ale nie wiadomo, jak długo będą oni stanowić mniejszość i czy ich liczba nie będzie wzrastać w miarę rozwoju naszej cywilizacji i braku zdecydowanej reakcji zdrowego jeszcze społeczeństwa. Jeśli w porę nie uświadomi się czyhających zagrożeń i nie podejmie się radykalnych adekwatnych do stopnia zdziczenia przeciwdziałań, nasza współczesna cywilizacja będzie chylić się ku upadkowi – i to wyłącznie z naszej winy i naszego grzechu zaniedbania, a nie z powodu jakichś „obiektywnych” praw rozwoju społecznego, czy sił nadprzyrodzonych.
Jednak z drugiej strony, nie wiem, czy należy bronić tej cywilizacji, która jest „cywilizacją zła”, czy nie lepiej byłoby zniszczyć ją czym prędzej i na fundamencie nowego systemu społecznego zacząć budować jakąś lepszą.
4 lipca 2015
.
- Autor: Wieslaw Sztumski
- Odsłon: 6937
Bardzo szybkie zacieranie się granic między różnymi przeciwieństwami jest charakterystyczne dla współczesnego świata. Nasila się ono wraz postępem nauki i techniki, dzięki któremu eksploruje się coraz niższe poziomy struktury materii i wzrasta dokładność pomiarów. Pośrednio także wpływa na nie ciągłe przyspieszanie tempa życia.
Zjawisko skracania dystansu między ekstremami i zanikania sprzeczności między nimi można chyba uznać za prawidłowość rozwoju cywilizacji: zbliżanie się skrajności do siebie jest proporcjonalne do postępu techniki. Tak sformułowane prawo odzwierciedla w jakimś sensie znaną zasadę dialektyki o jedności przeciwieństw i jest jej szczególnym przypadkiem. Jego konsekwencją jest stopniowe odchodzenie od myślenia binarnego i logiki dwuwartościowej. Tak jedno, jak i drugie, jest mało przydatne do deskrypcji i eksplikacji wciąż bardziej skomplikowanych zjawisk w przyrodzie, odkrywanych przez naukowców oraz w społeczeństwie, generowanych przez jego rozwój.
W dzisiejszym obrazie świata nie ma ostro zarysowanych linii demarkacyjnych między jego elementami. Granice między obiektami lub zjawiskami nie są już pojedynczymi liniami, lecz przybierają postać wiązek linii, co powoduje, że obraz ten staje się coraz bardziej zamazany. Dlatego współczesny świat postrzega się jak fuzzy world, czyli mnogość składników o rozmytych konturach.
Prawdopodobnie świat przyrody był takim od samego początku (jeśli w ogóle miał jakiś początek), tylko ludzie nie wiedzieli o tym, ponieważ dysponowali mniejszym zasobem wiedzy, nie tak rozwiniętą nauką i nie tak świetnym instrumentarium poznawczym jak obecnie.
Inaczej ma się sprawa ze światami społeczeństwa i kultury; tutaj w konsekwencji naturalnej ewolucji pojawiają się obiekty i zjawiska coraz bardziej złożone, których granice rozmazują się w wyniku różnych procesów społecznych i kulturowych.
Niemałą rolę odgrywają szybko rozwijające się procesy globalizacyjne. Zacieranie się granic ułatwia ich przekraczanie. Wskutek tego obiekty i zjawiska mogą dość swobodnie przenikać się nawzajem.
Wiele jest przykładów rozmywania się granic między ekstremami. Jednym z nich jest zacieranie się różnicy między tym, co zwykle uznawano za święte, a tym, co powszednie. Przejawia się ono w różnych wymiarach. Tutaj zajmę się tylko przekraczaniem granic między odświętnością i pospolitością oraz intymnością i ekshibicjonizmem.
Od odświętności do pospolitości
Jednym z symptomów zacierania się granicy między sacrum i profanum jest nieodróżnianie odświętności od powszedniości. Przede wszystkim zanika przeciwieństwo między dniami świątecznymi a roboczymi. Głównie pod presją czynników ekonomicznych zaczęto wykonywać pracę zarobkową w niedziele i święta.
Początkowo traktowano to jak coś wyjątkowego, wynikającego ze specyficznego charakteru niektórych zawodów oraz służb, a praca w dni świąteczne była dodatkowo opłacana. Później, kierując się w jakimś stopniu chęcią zadośćuczynienia życzeniom konsumentów, a przede wszystkim żądzą powiększania zysku, zmuszano inne grupy zawodowe do pracy w dni uznawane ustawowo za wolne od pracy.
Teraz praca w takie dni jest czymś nagminnym, na ogół nie budzi zdziwienia ani nie wywołuje sprzeciwu, mimo że w wielu przypadkach nie jest już nawet dodatkowo opłacana. Zresztą sprzeciw i tak nie miałby sensu w sytuacji, kiedy na rynku pracy, gdzie celowo utrzymuje się określoną stopę bezrobocia, która zresztą wzrasta w zastraszającym tempie, niepodzielnie rządzą pracodawcy, a nie pracobiorcy.
Czy dzisiaj dzień świąteczny różni się czymś jeszcze od roboczego? Chyba niczym. Co najwyżej tym, że w dni świąteczne - bardziej w święta kościelne niż w niedziele - praktykujący wyznawcy religijni chodzą na nabożeństwa do kościołów. Ale liczebność tych grup zmniejsza się w miarę postępowania laicyzacji. Tak więc zanika istota nielicznych dni świątecznych; roztapiają się one w masie dni roboczych.
Od wzniosłości do pospolitości
Drugą egzemplifikacją zacierania się granicy między odświętnością i codziennością jest zanikanie przeciwieństwa między wzniosłością a pospolitością. Konsekwencją nazbyt częstego świętowania jest erozja świętości.
To zjawisko ma miejsce przede wszystkim w naszym kraju, gdzie celebruje się wszystko, wszędzie, i w dowolnym czasie. Pod tym względem jesteśmy chyba unikalni, gdyż prawdopodobnie nie ma czegoś takiego gdzie indziej na świecie.
Dziwne jest tylko to, że inni wcale nie kwapią się do naśladowania nas w tym względzie i chyba mają rację.
Znacznie przyczyniają się do tego mass media i reklamy. Za ich sprawą uwzniośla się, co tylko się da: produkty (niemal każdy jest number one, jeśli nie na świecie, to przynajmniej w Polsce), osoby (wciąż więcej przybywa tzw. celebrytów, czyli w naszym przypadku - Polska jest tu wyjątkiem - ludzi, którzy nie wyróżniają się jakimiś wielkimi dokonaniami, a ich jedyną „zasługą” jest tylko to, że jest ich pełno w mediach).
Uwzniośla się nawet pracę zawodową i służbę, które coraz częściej podnosi się do rangi misji, a więc czegoś nadzwyczajnego, wskutek czego nie wykonuje się ich normalnie, lecz z łaski.
Celebruje się różnego rodzaju dni. Na dobrą sprawę nie ma dnia w kalendarzu, który nie byłby dniem kogoś lub czegoś w skali międzynarodowej, krajowej i regionalnej: nauczyciela, energetyka, hutnika, kobiet, psa, kota, tulipana, krawata i muszki, mózgu, itp., a nawet drzemki w pracy i wagarowicza, czyli Leni Naszych Powszednich (co za dureń je ustanowił?). Do tego trzeba jeszcze dodać różne święta wyznaniowe. Co dzień jest jakaś okazja do świętowania. A co z normalnymi dniami powszednimi? Nic, po prostu, przekształciły się w świąteczne.
Pospolitują się też różne uroczystości i obchody; nie szczędzi się symboli narodowych i religijnych, którymi szafuje się bez umiaru i sensu. Na przykład, świętowanie rocznic upamiętniających jakieś ważne wydarzenia ma sens wtedy, gdy odbywa się ono w dostatecznie dużych odstępach czasu (dziesięciolecia, stulecia, tysiąclecia), ale nie co rok ani miesiąc, nawet, gdyby to były niezwykłe daty. Kiedy świętuje się rocznice czy - jak ostatnio - miesięcznice, a może ktoś wymyśli jeszcze „tygodnice”, albo może „dziennice” (pomysłowość ludzka, jak głupota, są nieograniczone), to powszednieją one i tym samym są obdzierane ze świętości.
Zbyt częste i natarczywe powtarzanie powoduje znużenie, osłabia przeżycie emocjonalne i wywołuje reakcję obronną jaką jest niechęć. To dotyczy również nadużywania hymnu, flagi, godła i symbolu wiary (opasek o barwach państwowych, flag i krzyża) przy byle okazji – np. pogotowia strajkowego, manifestacji jakiejś niewielkiej grupy, nadania rangi jakiemuś zdarzeniu, albo roszczeniu.
Od odświętności do codzienności
Kolejnego przejawu rozmywania się granicy między odświętnością a codziennością upatruję w sposobie ubierania się. W stroju wyraża się poszanowanie dla kogoś lub uświetnienie czegoś. Przebywanie w nobliwym towarzystwie, w pewnych miejscach i okolicznościach wymaga stosownego ubrania się. Tymczasem dzieje się coś dziwnego. Coraz częściej spotyka się ludzi nieodpowiednio ubranych w teatrach, podczas oficjalnych wystąpień itp.
Za to eleganckiego ubioru żąda się od pracowników wielu instytucji. W rezultacie, tam, gdzie można by przyodziać strój roboczy, ubiera się wytwornie, a tam, gdzie powinno się być eleganckim, nosi się byle jak. Ot co, sacrum redukuje się do profanum.
Od intymności do ekshibicjonizmu
Innym symptomem zacierania się różnicy między sacrum i profanum jest zanikanie przeciwieństwa między intymnością a ekshibicjonizmem, czyli między zachowywaniem czegoś w tajemnicy i upublicznieniem tego.
Do nie tak dawna było tak, że sprawy intymne były własnością danej jednostki, która jak mogła broniła dostępu do nich innym ludziom. W zasadzie były one znane tylko jej, a co najwyżej, bardzo ograniczonemu gronu bliskich osób. Z tej racji z reguły otaczał je nimb tajemniczości. W tym sensie intymność stanowiła zarówno tabu jak i świętość.
Jednakże od pewnego czasu - znowu za sprawą czynników ekonomicznych - intymność stała się towarem, za który dobrze płacono. Zaczęto nią handlować i osiągać niezłe profity z jej sprzedaży. Teraz notuje się bardzo duży popyt na ten towar. W związku z tym rośnie jego podaż.
W tym stanie rzeczy kupczenie intymnością stało się zjawiskiem nagminnym. Wyraża się ono głównie w sprzedawaniu swojej nagości i odsłaniania się: zdjęć intymnych części ciała, filmów pokazujących akty kopulacji i jak najbardziej osobistych opowieści i zwierzeń, nieważne, czy prawdziwych, czy zmyślonych (bo jak to sprawdzić?), byleby jak najbardziej pikantnych, obrzydliwych, drastycznych, kompromitujących albo szokujących - na użytek pornografii, ale też skrywanych cech, namiętności i dewiacji seksualnych, a nawet swej twarzy i postaci - na użytek reklamy.
Nikogo to zjawisko już nie dziwi, ani nie razi. Wręcz przeciwnie, stało się ono normalnością, nadal rozwija się i ulega postępującemu spowszednieniu. Dzięki niemu świetnie prosperują wielomiliardowe rynki pornografii, reklamy, programów telewizyjnych (Big Brother, ukryta kamera, rozmowy w toku) oraz kolorowych i brukowych czasopism, a także wielu podglądaczy (paparazzi) prześcigających się w zdobywaniu intymnych informacji.
Co ciekawe, wielu ludzi chce się obnażać i rezygnować ze swej intymności, niejako chwalić się nią i upubliczniać, czasami za wielkie pieniądze, ale nawet za darmo. Żeby tylko – jak zwykło się mawiać – zaistnieć w publicznej przestrzeni medialnej w myśl zasady „nie pokazują cię, nie piszą o tobie, to znaczy, że cię nie ma, a więc nie istniejesz”. Nieważne nawet, w jakim świetle cię przedstawiają, ani czy piszą o tobie dobrze, czy źle; istotne jest to, żebyś ujawnił się, dał znać o sobie społeczeństwu i stał się rozpoznawalny.
W taki to sposób zostały przekroczone granice intymności, a niegdysiejsza jednostkowa intymność zastąpiona została przez masowy ekshibicjonizm.
Od czasu prywatnego do publicznego
Szczególnym przypadkiem upubliczniania intymności jest zanikanie przeciwieństwa między czasem prywatnym a publicznym. Czas prywatny, przeznaczony w istocie do wykorzystania według własnej woli na zajęcia mniej lub bardziej pożyteczne, albo na zwykłe leniuchowanie, jest swego rodzaju tabu i świętością dla człowieka. Nikomu nie wolno go zakłócać, nikt nie ma prawa kontrolować go, ani wtrącać się do niego. Jak ktoś zarządza swoim prywatnym czasem i na czym go spędza, to wyłącznie jego sprawa. Osoby postronne powinny to w pełni uszanować. Ale tak nie jest.
Coraz częściej inni ludzie i czynniki zewnętrzne ingerują w czas prywatny. Próbują zawężać jego ramy i modelować go na swój sposób i coraz częściej im się to udaje. Ktoś chce spędzić swój wolny, prywatny czas w ciszy w domu, albo w plenerze, ale nie da rady, ponieważ zewsząd wkrada się hałas, przed którym nie sposób obronić się: hałaśliwe rozmowy na zewnątrz, głośna muzyka, warkot silników samochodowych, motocykli itp. Chce sobie poleniuchować, ale w świadomości ma zakodowane obowiązki, które go niebawem czekają; myśl o nich zakłóca mu odpoczynek i błogie nicnierobienie. Chce spokojnie oglądać telewizję, ale co chwila pojawiają się denerwujące reklamy, które ten spokój naruszają.
Ciągle coś z otoczenia wtrąca się w czas prywatny. Tak, jak w konsekwencji postępującego zagęszczania się sieci zależności społecznych i globalizacji różnych zjawisk, prywatność rozmywa się we wspólnotowości, tak samo czas prywatny jest pochłaniany przez czas publiczny i praktycznie ulega redukcji się do minimum, do wartości śladowych.
Można by doszukać się wielu przyczyn przechodzenia sacrum w profanum, ale najważniejszą jest narastająca dominacja czynników ekonomicznych w życiu ludzi od początku rozwoju gospodarki wolnorynkowej, a w szczególności w dobie współczesnego liberalizmu.
Postęp techniczny i industrializacja w dziewiętnastym stuleciu, a nade wszystko doskonalone środki transportu i łączności w ubiegłym wieku, dały początek wychodzeniu żądań człowieka poza granice lokalności.
Jeszcze w pierwszej połowie dziewiętnastego wieku Mikołaj Gogol napisał w opowiadaniu „Staroświeccy ziemianie”, że wcześniej (…) żadne życzenie nie sięgało poza parkan okalający niewielki dworek, poza opłotki wiejskiej chałupy. Cele marzeń ludzi i ich wyobraźnia nie przekraczały granic ich domostw. Później sięgnęły odległych siedlisk, krajów, kontynentów, obłoków i przestrzeni kosmicznej.
Ukoronowaniem likwidacji granic jest przekroczenie dwóch najważniejszych - między lokalnym a globalnym oraz między indywidualnym a masowym.
Życzenia oraz potrzeby lokalne i jednostkowe przekształciły się w życzenia oraz potrzeby globalne i masowe. Spowodowało to wzrost ekspansji życzeń i roszczeń, podsycanej przez ideologię nieokiełznanego konsumpcjonizmu. Wymusza ona przekraczanie innych jeszcze granic, w tym tej istotnej z wielu powodów – między sacrum a profanum.
W związku z globalizacją i umasowieniem potrzeb zaistniał poważny konflikt między globalnymi i zwiększającymi się potrzebami a lokalnymi i ograniczonymi możliwościami ich zaspokojenia. Jest to jedna z podstawowych sprzeczności współczesnego świata. Nad sposobem usunięcia jej głowią się ekonomiści i politycy, którzy, niestety, wciąż nie znajdują skutecznych rozwiązań.
Wiesław Sztumski
26 sierpnia 2012
.
- Autor: Anna Leszkowska
- Odsłon: 2487
Sprawię, że moje zalecenia będą bogobojne i użyteczne dla chorych na miarę moich możliwości i mojego sumienia; będę ich chronił przed krzywdą i samowolną niesprawiedliwością. (Z przysięgi Hipokratesa)
Od pewnego czasu z różnych powodów przeważa tendencja do traktowania pacjentów jak przedmiotów (rzeczy). To nie podoba się większości pacjentów i wielu lekarzom „starej daty”, którzy respektują tradycyjne systemy wartości etycznych i religijnych, a w szczególności przysięgę Hipokratesa. Postulują oni, żeby szanować godność pacjenta, traktować go podmiotowo jak osobę (w sensie personalizmu) i z pełną empatią.
Ten postulat trudno jest spełnić w kapitalizmie neoliberalnym, gdzie życie społeczne jest zdominowane przez akcelerację tempa życia i pracy, ideologię konsumpcjonizmu i kult kariery oraz pieniądza. W teraźniejszej rzeczywistości społecznej gabinety lekarskie zamieniają się w sklepy, placówki zdrowia w supermarkety, lekarze w ekspedientów, a pacjenci w klientów.
Wobec tak rewolucyjnej zmiany podejścia do pacjentów, lekarze stają wobec trudnego dylematu etycznego: przestrzegać przysięgi Hipokratesa w wersji klasycznej lub zmodernizowanej i dbać o dobro pacjentów czy o własne interesy. W rozwiązaniu go może w jakiejś mierze pomóc większa humanizacja studiów medycznych. Ale to nie wystarczy. Radykalna zmiana postawy lekarza w stosunku do pacjenta mogłaby nastąpić w wyniku zmiany systemu ekonomicznego, na co na razie nie zanosi się.
Relacja lekarz-pacjent
Stosunek lekarza do pacjenta rozpatruję na tle relacji między ludźmi w rzeczywistości faktycznej oraz in concreto, a nie w idealnej (pomyślanej lub życzeniowej) ani in abstracto. Na tę postawę wpływają czynniki subiektywne i obiektywne.
Do pierwszych należą czynniki osobowościowe (charakterologiczne, ambicjonalne), kultura osobista, wiedza profesjonalna i ogólna (w szczególności humanistyczna), postawa wobec pracy, doświadczenie zawodowe i życiowe, światopogląd i system wartości.
A do drugich - głównie czynniki ekonomiczne, a także ustrojowe (polityczne), socjologiczne, kulturowe i środowiskowe (w głównej mierze środowisko pracy). Postawę lekarza kształtują też panujące w danym społeczeństwie stereotypy zachowań w stosunku do pacjentów i na odwrót.
Na podstawie analizy relacji lekarz - pacjent i badań statystycznych wyróżnia się ich realne typy, zaś na podstawie analizy obowiązujących norm moralnych, etyki lekarskiej i dezyderatów pacjentów konstruuje się życzeniowe (idealne) modele tych relacji. Jeden z nich, najbardziej popularny, odzwierciedla treści zawarte po części w Prawie pacjenta i Kodeksie etyki lekarskiej. Jest rzeczą zrozumiałą, że ten model może być wdrażany tylko aproksymatywnie, w miarę doskonalenia rzeczywistości społecznej i przybliżania jej do ideału.
W literaturze podaje się następujące modele tej relacji: paternalistyczny (autorytarny), interpretacyjny, informacyjny, wspólnego naradzania się i partnerski. Nazywam je modelami jednoaspektowymi (jednowymiarowymi). Obecnie rzadko występują one w czystej postaci. Raczej mieszają się ze sobą i dlatego są wieloaspektowe, przy czym zazwyczaj jeden aspekt dominuje.
Bardziej pożądany przez pacjenta jest model partnerski - lekarz nie dyktuje pacjentowi, co ma robić, tylko przedstawia mu i analizuje komplet danych dotyczących jego choroby (wyników pomiarowych różnych badań) oraz proponuje optymalne sposoby terapii na podstawie swojej wiedzy teoretycznej i praktyki lekarskiej.
Poza tym preferuje się holistyczne podejście do pacjenta (nazywane też uniwersalnym), które łączy ze sobą dwa stanowiska - biomedyczne i biopsychosocjologiczne. Pacjenta postrzega się z wielu punktów widzenia, jak całość, na którą składa się jego ciało (w aspekcie anatomicznym i fizjologicznym) i psychika („dusza”), jak i w całokształcie jego interakcji ze środowiskiem społecznym i przyrodniczym. Taki sposób widzenia pacjenta zmniejsza liczbę błędów popełnianych przez lekarzy podczas diagnozowania choroby i leczenia jej.
Przedmiotowy pacjent
Z jednej strony, postęp ekonomii skutkuje m. in. wzrostem wpływu marketingu i korporacji na całokształt życia społecznego w skali globalnej, a z drugiej - minimalizacją roli i znaczenia jednostkowych podmiotów gospodarczych, co w konsekwencji pomniejsza stopniowo znaczenia jednostek ludzkich. One giną - rozpływają się w tłumie lub „plazmie społecznej”, stają się niezauważalne i niewarte uwagi. Za to rośnie wpływ coraz liczniejszych i dobrze zorganizowanych grup społecznych, z którymi trzeba się liczyć.
W związku z tym, cokolwiek się robi, to nie ze względu na dobro konkretnej jednostki, lecz anonimowego człowieka, lub ze względu na abstrakcyjne i bliżej nieokreślone grupy społeczne. Znajduje to odbicie w produkcji masowych towarów, tworzeniu światowej mody, standaryzacji, uniformizacji i homogenizacji społeczeństwa, a więc w tym wszystkim, co towarzyszy kroczącej globalizacji.
Polityków też nie obchodzą konkretni ludzie, tylko abstrakcyjny ogół ludzi, naród, społeczeństwo czy ludzkość. Dlatego usuwa się jednostki z pola widzenia i myślenia, gdyż one jakby przeszkadzają w postępie gospodarczym i w działaniach polityków. Z tej racji nie uwzględnia się ich interesów osobistych. To odzwierciedla się w postawach, zachowaniach i działaniach codziennych tych, którzy decydują o losach jednostek. Z kolei podporządkowanie się naciskowi ekonomizacji ukierunkowało wytwórców i usługodawców na to, by łatwo, szybko i opłacalnie sprzedawać swoje produkty i usługi.
Czy w takim świecie lekarz-usługodawca i producent lekarstw mogą na przekór tym faktom i tendencjom wyróżniać się empatią, dobrocią oraz szacunkiem dla interesów jednostek? Przecież naraziliby się na ostracyzm lub pośmiewisko. W dobie szalejącego bandyckiego kapitalizmu i bezpardonowej walki konkurencyjnej nie ma miejsca na Judymów i „dobrych wujków”.
Dawniej przeważało podmiotowe podejście lekarzy do pacjenta. Widzieli w nim przede wszystkim cierpiącego człowieka, któremu na miarę swych możliwości trzeba współczuć, pomóc i zadbać o jego dobro. Niestety, od połowy XX wieku to się zmieniło. W konsekwencji postępu wiedzy, techniki, ekonomii, ideologii konsumpcjonizmu i utowarowienia wszystkiego szerzy się pragmatyczna tendencja do przedmiotowego odnoszenia się lekarza do pacjenta.
Po pierwsze, przyczynił się do tego postęp wiedzy. Im bardziej jest ona rozwinięta, tym więcej staje się zmatematyzowana (ilościowa) i bardzo podatna na upragmatycznienie. Dotyczy to także nauk medycznych, w szczególności farmakologii i aparatury medycznej. Postęp medycyny wymaga zatrudniania coraz liczniejszych interdyscyplinarnych zespołów badawczych, w związku z tym koszty leczenia wykorzystującego nowe odkrycia i technologie rosną wykładniczo. Tym samym czynnik ekonomiczny stał się najważniejszym determinantem zachowań lekarzy i pacjentów.
W 2017 r. wartość rynku medycznego w Polsce wynosiła ponad 80 mld zł, a farmaceutycznego około 40 mld zł. (W 2011 r. światowy rynek farmaceutyczny szacowano na 897 mld USD). W 2017 r. wydatki na ochronę zdrowia w świecie wyniosły 6,5 bln USD. (W 2011 r. wydatki na ochronę zdrowia w Polsce wyniosły ponad 100 mld zł. – p. R. Bielicki, T. Ciesielski, „Strategiczna karta wyników jako narzędzie poprawy konkurencyjności jednostek medycznych”, w: Studia i prace Wydziału Nauk Ekonomicznych i Zarządzania, Nr 25, 2012).
Wartość rynku chirurgii plastycznej w 2014 r. szacuje się u nas na blisko 1 mld zł, gdyż tyle Polacy wydali wtedy na te zabiegi, a przyrost roczny - na 16-20%. Według szacunków firmy badawczo-konsultingowej PMR w 2016 r. wartość rynku prywatnej opieki zdrowotnej w Polsce przekroczy 40 mld zł. Według danych opublikowanych przez ESPICOM w 2013 r. wartość polskiego rynku wyrobów medycznych przekroczyła 6,5 mld zł.
W 2013 r. rynek usług dentystycznych w Polsce był wart ok. 10 mld zł. W 2017 r. całkowita wartość rynku farmaceutycznego (segmenty: apteczny Rx i CH, szpitalny oraz sprzedaże wysyłkowe e-aptek), liczona w cenach detalicznych, wyniosła 38,3 mld zł.
Firma badawcza Grand View Research oszacowała wartość globalnego rynku rozwiązań VR i AR w medycynie na 568,7 mln USD. A współczynnik rocznego wzrostu (CAGR) został określony na poziomie 29,1% (do 2025 roku rynek ten ma być wart ponad 5 mld USD.)
Są to rynki stabilne, odporne na kryzysy i mało ryzykowne. W przeciwieństwie do innych rynków, wzrost konkurencji i masowa produkcja nie skutkują obniżką cen usług medycznych ani leków. Koncerny farmaceutyczne prześcigają się w produkcji coraz droższych leków alternatywnych pro corpore i pro psyche także ze względu na atrakcyjne (szokujące) opakowania i reklamy.
Po drugie, przyczyną przedmiotowego traktowania człowieka jest postęp techniczny, ponieważ:
• Umożliwia penetrację obiektów badań w skalach mikro-, nano-, atto- itd., a więc coraz mniejszych od makroskopowej, (porównywalnej z gabarytami człowieka i dostępnej dla zmysłów niewspomaganych urządzeniami technicznymi);
• Uprzedmiotawia obserwacje i pomiary w wyniku zastępowania naturalnego obserwatora, (człowieka), przez sztucznego (odpowiednie urządzenie techniczne);
• Tworzy statyczne i dynamiczne modele techniczne istot żywych (również ich narządów), w szczególności człowieka, coraz bardziej adekwatne żywym osobnikom i zdeterminowane za pomocą zbioru parametrów i funkcji. To implikuje postrzeganie pacjenta jak artefaktu, a badanie lekarskie sprowadza do pomiaru odpowiednich parametrów fizyko-chemicznych za pomocą obserwatora sztucznego.
Im więcej lekarz korzysta z takich pomiarów dla ustalenia diagnozy, bardziej zawierza im i porównuje je ze średnimi normami ustalanymi przez WHO dla średniego pacjenta (bytu abstrakcyjnego i statystycznego), tym mniejszą uwagę zwraca na indywidualność i podmiotowość swego konkretnego pacjenta. (Dzisiaj badanie za pomocą wzroku, stetoskopu i opukiwania palcami już nie wystarcza.) A jednocześnie ceduje swoją odpowiedzialność za mylną diagnozę na innych ludzi (np. laborantów, analityków itp.) i różne urządzenia techniczne - tym sposobem ogranicza ją i nawet uwalnia się od niej.
Ku czemu zmierza postęp medycyny?
Wspomagany komputerowo postęp nanotechnologii, materiałoznawstwa i elektroniki przyspiesza rozwój farmakologii, a aplikacje 3D, VR (virtual reality, czyli rzeczywistości wirtualnej) i AR (augmented reality, czyli rzeczywistości rozszerzonej) przyspiesza postęp diagnostyki i terapii w sposób niewyobrażalny kilkanaście lat temu. Chirurdzy wykonują niezwykle precyzyjne operacje, stosuje się inteligentne protezy z coraz trwalszych materiałów, a sztuczne tkanki i organy prawie w pełni zastępują uszkodzone narządy. Wszczepia się także nanochipy, które przekazują dane o zdrowiu pacjenta na odległość, kontrolują funkcje fizjologiczne i dozują lekarstwa. Niewiele pozostało też organów, których nie da się jeszcze przeszczepiać. Wspaniale rozwija się chirurgia prenatalna.
Dzięki stosowaniu leków najnowszych generacji, które działają szybko i skutecznie, można utrzymywać organizm w granicach normalnych wartości parametrów. Zapewne, jest to powód do dumy, ale czy również do radości? Do udzielenia odpowiedzi przeczącej zmuszają co najmniej dwa skutki postępu medycznego: niedostępność wspaniałych osiągnięć medycyny dla mas oraz deflacja biologicznej zasady doboru naturalnego.
Z jednej strony, w przeciwieństwie do drastycznie rosnących cen lekarstw tylko w nieznacznym stopniu rosną realne zarobki ludzi. Według danych GUS z 2016 r., w Polsce było ponad 7 mln osób żyjących w ubóstwie, z czego w skrajnym - 1,9 mln. Bank Światowy szacuje liczbę ludzi biednych w świecie na około 4 mld, przy czym liczba biednych wzrasta, a bogatych maleje. Wynika z tego, że coraz mniej ludzi w Polsce i na świecie będzie stać na korzystanie z najnowszych osiągnięć postępu medycyny.
Coraz trudniejszy będzie też dostęp do specjalistów w instytucjach powszechnych ubezpieczeń zdrowotnych, ponieważ jest ich tam coraz mniej, z kolei usługi w placówkach prywatnych są bardzo drogie.
Oprócz tego lawinowo wzrasta popyt na usługi medyczne z uwagi na wzrost chorób cywilizacyjnych spowodowanych zanieczyszczeniem środowiska naturalnego, degradacją środowiska społecznego, akceleracją tempa pracy i życia, wzrostem czynników stresogennych, niewłaściwym odżywianiem się, itd. Cierpią na nie niemal wszyscy ludzie w świecie i to nie na jedną z takich chorób, lecz na kilka na raz.
Zjawisko wielochorobowości nie będzie nękać tylko ludzi starych, których zresztą też będzie przybywać za sprawą postępu medycznego. Przewiduje się, że w 2100 r. będzie ich tyle, ile wynosiła populacja świata w 1960 r., tj. 3,04 mld osób.
Negatywnym skutkiem postępu medycznego jest osłabianie naturalnego układu immunologicznego ludzi; zastępuje go odporność sztucznie kreowana lekami, szczepionkami. Będziemy coraz bardziej uzależniać się od nich, proporcjonalnie do postępu cywilizacji.
Popyt na usługi medyczne i medykamenty rośnie też z powodu czynników subiektywnych - każdy chce być jak najdłużej zdrowy, młody i piękny. W związku z tym gwałtownie rozwija się medycyna estetyczna (chirurgia plastyczna) i lekomania.
Inaczej ocenia się postęp medyczny z punktu widzenia interesu jednostki w krótkiej perspektywie czasu, a inaczej a punktu widzenia ludzkości w czasie odległym. Pojedynczy człowiek ocenia go jako niezwykłe dobrodziejstwo, gdyż pozwala mu być zdrowym i zapewnia mu jak najdłuższe przetrwanie. (Dzięki temu postępowi wydłuża się średni wiek ludzi.)
Inaczej ocenia się postęp medyczny z punktu widzenia interesu gatunku ludzkiego, ponieważ stanowi on realne zagrożenie dla przetrwania tego gatunku. Jeśli kiedyś ludzkość zniknie - co zapewne nastąpi, bo co ma początek, musi mieć koniec - to z powodu choroby zwanej cywilizacją, tj. wskutek postępu wiedzy, techniki i - paradoksalnie - medycyny.
Zaistniała osobliwa sytuacja: z jednej strony mamy imponujące osiągnięcia medycyny, dzięki którym można długo utrzymywać ludzi przy życiu w dobrym zdrowiu, a z drugiej strony rosną przeszkody - głównie finansowe - które coraz większej liczbie ludzi uniemożliwiają korzystanie z tak wielkich osiągnięć.
Negatywnym skutkiem postępu medycyny jest ogromny wzrost liczby ludzi cherlawych lub ułomnych, czyli takich, którzy - z pozycji bioetyki lub biofilii i ze względu na rewerencję dla życia, ale poniekąd wbrew naturze - utrzymywani są sztucznie przy życiu za pomocą lekarstw, implantów, protez, rozruszników itp., począwszy od narodzin lub fazy prenatalnej.
W ciągu ubiegłego wieku, populacja ludzi wzrosła z 3,2 do 7,5 mld osób i nic nie wskazuje, że ta tendencja zostanie wyhamowana, choć stwarza to wiele problemów i zagrożeń dla ludzkości. Jednym z nich jest duża liczba ludzi chorych lub kalekich, czyli aktualnych i potencjalnych konsumentów wyrobów i usług medycznych. Niestety, przyszłe pokolenia będą coraz bardziej chorowite w aspekcie fizycznym, psychicznym, umysłowym, emocjonalnym i duchowym, choćby dlatego, że urodzenie się w zdegenerowanym środowisku zwiększa prawdopodobieństwo zapadalności na choroby, proporcjonalnie do stopnia jego degradacji. Wraz z postępem cywilizacji staje się ono coraz bardziej patogenne.
Po drugie, zgodnie z determinizmem genetycznym, chore pokolenia będą wydawać na świat jeszcze bardziej chore potomstwo. Do utrzymywania go przy życiu i w zdrowiu trzeba będzie wciąż więcej nowszych i kosztowniejszych leków, aparatów oraz usług medycznych. Odpowiednio do tempa wzrostu populacji będą zapełniać się poczekalnie w przychodniach zdrowia i wydłużać kolejki do specjalistów i szpitali, gdyż liczba lekarzy, specjalistów i łóżek szpitalnych nie nadąża za przyrostem demograficznym, a na rynku medycznym popyt będzie coraz bardziej przeważać nad podażą. Najskuteczniejszym środkiem likwidacji kolejek będzie najprawdopodobniej bariera finansowa.
Wcześniej, o przeżyciu ludzi decydowała selekcja naturalna – przeżywały tylko osobniki najzdrowsze i najsilniejsze, potem behawioralna –przeżywały osobniki najlepiej przystosowane do środowiska. Teraz, dzięki postępowi medycyny, może przeżyć nawet osobnik najsłabszy i najbardziej chorowity pod warunkiem, że będzie go stać na leczenie. O przeżyciu decyduje więc ekonomiczna zasada doboru nienaturalnego – przeżyje ten, kogo stać na leczenie. Reszta zginie przedwcześnie, mimo ogromnych osiągnięć współczesnej medycyny i wielkich ideałów humanizmu propagowanych przez różne ideologie, kościoły i cywilizacje.
Homo avarus
Rozwojowi kapitalizmu towarzyszy postępujące utowarowienie nie tylko produktów i usług materialnych, ale i uczuć, postaw etycznych, moralności, światopoglądu, także zdrowia. W czasach globalnego kultu Boga Mamona niczego nie jest się w stanie posiąść ani zrobić bez pieniędzy. O wszystkim decyduje rynek i to tym bardziej, im więcej jest wart. Ludzie uganiają się za pieniędzmi i zdobywają je coraz częściej nieuczciwie. W konsekwencji tego cechą dominującą naszego gatunku stała się pazerność - homo sapiens przekształcił się w homo avarus (człowiek rozumny stał się człowiekiem pazernym). A stopień pazerności rośnie proporcjonalnie do wzrostu bogactwa. Przeto nie dziwi już fakt przekształcenia się gabinetów lekarskich i szpitali w swego rodzaju sklepy, w których kupuje się zdrowie za coraz większe pieniądze. To oburza ludzi starszych wychowanych w duchu innej etyki i hierarchii wartości.
Lekarze też ulegają trendowi do stałego i szybkiego bogacenia się i pogoni za pieniędzmi. Na stosunek lekarza do pacjenta (i na odwrót), jak w ogóle na stosunki interpersonalne, wpływają w niepomiernie wyższym stopniu czynniki ekonomiczne aniżeli etyczne, humanistyczne lub humanitarne. Postawa humanitaryzmu wyrażającego się we współczuciu szybko ulega atrofii, ponieważ nie przystaje do naszych czasów i uchodzi za niemodną, mimo nawoływania do niej przez różne organizacje oraz świeckie i kościelne „akcje humanitarne".
Toteż coraz rzadziej spotyka się lekarza bezinteresownego (w sensie ekonomicznym), altruistę, czy społecznika. Tacy lekarze są „gatunkiem na wymarciu".
W konsekwencji szybko postępującej merkantylizacji oraz komodyfikacji usług medycznych empatia występująca jeszcze u części lekarzy jest coraz skuteczniej wypierana przez kalkulację (rachunek ekonomiczny) i indyferentyzm moralny.
Lekarze zaczęli być sprzedawcami swojej wiedzy, umiejętności praktycznych i usług medycznych zamienionych na towary. Pacjenci są ich klientami, o których lekarze dbają tym bardziej, im więcej płacą. Sferą usług medycznych zaczęły rządzić twarde i bezduszne prawa ekonomii - rynku, konkurencji i kalkulacji. Każda usługa jest zmonetaryzowana i ma swoją ściśle określoną cenę ustalaną przez ministerstwa zdrowia, kasy chorych i lekarzy-handlarzy.
Ceny usług medycznych i lekarstw z reguły rosną - zarówno z przyczyn subiektywnych (pazerności lekarzy i koncernów farmaceutycznych), jak i obiektywnych (wysokie koszty studiów medycznych, rosnące zarobki personelu medycznego, coraz droższy sprzęt medyczny i coraz kosztowniejsze badania nad nowymi lekami).
Medyczni robotnicy
Postępująca ekonomizacja medycyny doprowadziła do tego, że pracę lekarzy zaczęto oceniać przede wszystkim ze względu na wydajność, tak jak w zakładach produkcyjnych i usługowych. Doszło do tego, że w szpitalach USA wprowadza się już system maksymalizacji wydajności pracy Fredericka Winslowa Taylora. W 2014 r. np. Wydział Zdrowia Publicznego w San Francisco przeznaczył 1,3 mln USD na chronometraż pracy chirurgów w San Francisco General Hospital, czyli system stosowany w automatycznej produkcji samochodów Toyota. Nie bierze się pod uwagę tego, że proporcjonalnie do pośpiechu rośnie ryzyko popełnienia błędu.
Jeszcze wcześniej w niemieckich szpitalach reglamentowano wydatki personelu (lekarzy, pielęgniarek i terapeutów) na jednostkę czasu (z dokładnością do jednej minuty) na pacjenta. Tymczasem jakość opieki medycznej zależy od tego, jak wiele czasu dla pacjenta ma personel medyczny. Tam, podobnie jak u nas, coraz mniej czasu poświęca się pacjentowi, coraz mniej rozmawia się z nim.
W artykule „Ich bin Patient, ich hab bezahlt, mach mich gesund!“ (Jestem pacjentem, zapłaciłem, uczyń mnie zdrowym) napisano: „Naturopaci i homeopaci często godzinami słuchają swoich pacjentów, by lepiej ich poznać i leczyć. Lekarz rodzinny ma 10 minut na jednego pacjenta. Jeśli zainwestowano by więcej pieniędzy na rozmowy z pacjentami, można by wielu z nich uchronić od mylnych diagnoz, złego traktowania przez lekarzy i nadmiernej terapii. Gdyby dać zwykłemu lekarzowi rodzinnemu choćby godzinę czasu na przezwyciężenie poważnej choroby, można by uniknąć wielu nieszczęść.
… i sprzedawcy
„W naszym systemie opieki zdrowotnej wydaje się mnóstwo pieniędzy na diagnostykę aparaturową, niepotrzebne operacje lub niezwykle kosztowne immunoterapie u 95-latków” – podaje Welt am Sonntag (12.3.19). W takich warunkach relacja lekarz-pacjent nie może być inna niż przedmiotowa. Pacjent-klient jest tyle wart, ile zysku przysparza lekarzom-sprzedawcom, przychodniom zdrowia, zakładom leczniczym (szpitalom), aptekom, zakładom produkującym sprzęt medyczny i instytucjom zarządzającym służbą zdrowia.
Klienci w „sklepach zdrowia” - gabinetach lekarzy i zakładach leczniczych - różnią się na niekorzyść od klientów innych sklepów z następujących powodów:
• Relacja lekarz (sprzedawca) - pacjent (kupujący) jest asymetryczna, gdyż pacjent zależy od lekarza w o wiele większym stopniu niż lekarz od pacjenta;
• W przeciwieństwie do klienta zwykłego sklepu, który może wybrać sklep dowolny, pacjent-klient nie ma możliwości wyboru. W przypadku publicznej służby zdrowia jest on przypisany do lekarza rodzinnego, specjalisty przychodni i dyżurującego w danym dniu szpitala. Teoretycznie może zmieniać lekarzy, ale praktycznie nic mu to nie da. Jest bowiem mało prawdopodobne, by inny lekarz okazał się lepszym od poprzedniego. A w ogóle zmiana lekarza nie jest możliwa w małych miejscowościach, gdzie często specjalistów brakuje;
• Towar zakupiony w sklepie objęty jest rękojmią albo gwarancją, w przeciwieństwie do towaru zakupionego u lekarza. Lekarz może co najwyżej gwarantować pacjentowi życie „aż do samej śmierci", która nie wiadomo kiedy nastąpi;
• Kupując towar w sklepie można grymasić, a u lekarza zazwyczaj nie ma miejsca na jakiekolwiek wybrzydzanie. Trzeba dziękować losowi i lekarzowi za to, co mu sprzedał i przepisał i mieć nadzieję, że to pomoże;
• Postawa klienta w zwykłym sklepie może być roszczeniowa, ale nie w gabinecie lekarskim. Chociaż pacjenci coraz częściej odwołują się do Karty Praw Pacjenta i domagają się dobrej usługi za dobre pieniądze, to różnie z tym bywa.
Relacja lekarz-pacjent będzie tak długo asymetryczna, dopóki liczba lekarzy nie osiągnie wartości, powyżej której podaż usług medycznych będzie znacznie przewyższać popyt na nie. Ale na to raczej się nie zanosi.
Wiesław Sztumski