banner


Wypowiedź prof. Elżbiety Mączyńskiej, prezesa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego na temat reformy szkolnictwa wyższego.


Redakcja: Od chwili podpisania w 1999 roku Deklaracji bolońskiej trwa dyskusja na temat roli uniwersytetów i kierunku ich rozwoju. Wady Deklaracji Bolońskiej są znane, niemniej czy w Polsce nie traktujemy jej zapisów tak, jak to się dzieje z funduszami unijnymi? Czy nie tworzymy więcej biurokracji niż to wymyślono i niż potrzeba?


MaczynskaProf. Elżbieta Mączyńska
: System edukacyjny, jaki wdrażamy wiąże się z ogromną ilością pytań, wyliczanek, sprawozdań, co jest dla nauczycieli akademickich bardzo uciążliwe. A przecież już Albert Einstein konstatował, że to co się liczy, nie da się policzyć, a to, co da się policzyć, się nie liczy.
Patrzę na system boloński dość krytycznie, choć rozumiem, że w zglobalizowanym świecie edukacja musi być w jakimś stopniu ujednolicona, choćby po to, żeby była możliwa wymiana studentów. Cenne jest wprowadzenie ujednoliconych ram programowych, ale nie można sprowadzać systemu edukacyjnego do zbierania punktów i testów. Standaryzacja w tym obszarze idzie w Polsce za daleko, do nauczania podchodzi się schematycznie i w związku z tym - traci się na poziomie nauczania. Absolwenci uczelni, którzy skończyli studia według nowego systemu nie są mądrzejsi od tych, którzy kończyli studia wcześniej. Poprzez proces boloński zmierzamy do niesłychanego zbiurokratyzowania systemu pracy uczelni, studentów i pracowników dydaktycznych. Jeśli dodamy do tego możliwości komputerów, które mogą studenta egzaminować, uczyć, to nauczyciel akademicki może okazać się niepotrzebny.

Odejście od idei uniwersytetu humboldtowskiego i przyjęcie deklaracji bolońskiej określam jako makdonaldyzację nauczania. Absolwent uniwersytetu staje się bowiem produktem iluś testów, maleje liczba kontaktów studentów z wykładowcami, zmienia się relacja nauczyciel-student na niekorzyść obu stron. Sama się buntuję przeciwko temu i zamiast stosować testy egzaminuję osobiście – dokąd jeszcze mam do tego prawo.

Zawsze było tak, że szkoła wyższa miała wyższe cele – miała przygotowywać człowieka do lepszego rozumienia świata, uczyć samodzielnego myślenia, rozumienia procesów społecznych, podwyższenia poziomu debaty publicznej, itd. Ze szkoły wyższej miała wychodzić inteligencja nie tyle z określonymi umiejętnościami, ile z szeroką wiedzą ogólną, dużym potencjałem intelektualnym. Ciągle też chcielibyśmy, aby w nauce była duża swoboda badań, aby badania nie były poddawane presji czasu.

Obecnie jednak mamy problem z pogodzeniem tej humboldtowskiej idei uniwersytetu z coraz powszechniejszym modelem biznesowym uczelni. Coś powinniśmy więc w tej sprawie robić, trzeba znaleźć złoty środek. Nie można pozwolić, aby uczelnie stały się fabrykami biznesu, bo będzie to zabójcze dla rozwoju nauki, dla kadry naukowej, i dla studentów. Zwłaszcza, że u nas nie ma takiej tradycji jak w USA, gdzie uczelnie bazują na relacjach biznesowych.
Poza tym nie jestem pewna, czy są to dobre wzorce. Wzięliśmy bowiem z zachodnich rozwiązań to, co jest tam teraz podważane i negowane, z czego się wycofują. Należy do tego też tendencja ujmowania wszystkiego w liczby, bo wiadomo, że kierunek ilościowy jest mało efektywny.
Joel Bakan, profesor prawa z Kanady, w książce Korporacja, czyli patologiczna pogoń za zyskiem i władzą, przestrzega przed całkowitym sprywatyzowaniem procesu nauczania i jego ubiznesowieniu. Uważa, że to może być groźne i dla nauczania, i nauki, gdyż korporacje będą narzucać swoje kierunki badań i decydować o sposobie upowszechniania ich wyników. Udowodnieniem tej tezy jest pokazanie przez Johna C. Bogle'a, autora książki Dość, że na uczelniach amerykańskich inwestowało się głównie w kształcenie ekonomiczne dla potrzeb sektora finansowego – nikt nie chciał studiować ambitniejszych kierunków, nawet historii gospodarczej. Na podejście biznesowe w polskich uniwersytetach wskazuje wprowadzenie umów ze studentami. Mnie to szokuje.


Uniwersytet to Universum – to jak najszersze poznawanie świata, swoboda dla rozwoju wyobraźni. A w jaki sposób biznes może wyznaczać kierunki rozwoju dla uniwersytetu? Biznes często sam nie ma strategii, w biznesie jest short termin, coraz bardziej rządzi tam dzwon na giełdzie. Jeśli podejdziemy do uniwersytetów jak do uczelni czysto biznesowych, to może się okazać, że nie będą one kształcić np. humanistów, bo kształcenie w tym kierunku biznesowi nie będzie się opłacać.

Uważam, że w przypadku kształtu i roli uniwersytetów – tak jak we wszystkim – należy wybrać złoty środek, choć podejście biznesowe jest moim zdaniem nadmiernym sprymityzoaniem. We wszystkich krajach od lat jest problem nieprzystosowania nauki do praktyki. Czy uniwersytet powinien się dopasować do gospodarki, czy gospodarka do uniwersytetu? – moim zdaniem winno być jedno i drugie, bo każda skrajność jest niedobra. Praktyka, gospodarka nie może wiązać rąk uczelniom, one muszą mieć margines swobody.

Sprawa finansowania uczelni i studentów nie jest jednak łatwa,
bo nigdy wcześniej nauka, badania naukowe, nie były tak kosztowne jak obecnie. Państwo nie jest w stanie w pełni finansować i studiów, i rozwoju uczelni, toteż szukają one pomocy w biznesie, tracąc niezależność uniwersytetu humboldtowskiego. Ale przecież sponsorem uczelni może być sam student - już obecnie studia zaoczne i podyplomowe są przecież płatne.

Odpłatność za studia to decyzja polityczna i żaden polityk pewnie się za tym nie opowie, mając na względzie wybory. Niemniej, na problemie, który teraz mamy, że jedni studenci płacą za studia, a drudzy nie, połamie sobie pewnie zęby niejeden z nich.
Ale odpłatność za studia jest zależna od modelu rozwoju państwa i przyjętego systemu. Jeśli system jest czysto wolnorynkowy – a takiego chyba nigdzie nie ma – to można sobie wyobrazić studia całkowicie płatne. Taki proces w gruncie rzeczy już się zaczął wskutek globalizacji i powstania prywatnych uczelni.

Trzeba liczyć się z faktem, że szkolnictwo w formie, jaką znamy przestanie istnieć.

Zwracał na to uwagę już kilka dekad temu, m. in. „papież zarządzania” Peter Drucker, prognozując, że w bieżącym stuleciu pod wpływem „twórczej destrukcji” mogą w ogóle zniknąć wyższe uczelnie. Otwarte pozostaje zatem pytanie co je zastąpi.