banner


ModzelewskiNiedawno (wreszcie) ujrzały światło dzienne wspomnienia wielu drugoplanowych polityków okresu międzywojennego, które już definitywnie zdezawuowały wszystkie „legendy” na temat tego okresu. Ówcześni politycy wielokrotnie przyznawali, że ulegali lobbingowi zarówno krajowych, jak i zagranicznych grup interesu. I nie widzieli w tym niczego złego pod warunkiem, żeby nie dać się złapać na braniu za to pieniędzy. Podobną postawę prezentowano w związku z dość powszechnym homoseksualizmem niemieckich i brytyjskich „elit” sprzed stu laty. Mimo, że było to zagrożone karą więzienia, można było do woli wykorzystywać młodych podwładnych, pod warunkiem że zachowają oni to w tajemnicy. Gdyby się wygadali, to byłby „skandal”, za którego wywołanie nie było litości.
Polscy przedwojenni politycy głównie zajmowali się zwalczaniem swoich przeciwników: lewica zwalczała endeków (i vice versa), ludowcy socjalistów i piłsudczyków, a piłsudczycy wszystkich, zwłaszcza gdy zdobyli władzę w wyniku zamachu stanu w 1926 roku. I tej władzy nie zamierzali oddawać. Jeden z ich liderów (Walery Sławek) jeszcze w 1939 roku powiedział, że władzę zdobyli „krwią na ulicach” i tylko w ten sposób mogą ją oddać.
Ulegania lobbingowi, szczególnie biznesu, nie uznawano wówczas za coś nagannego, a w oczach potencjalnych zleceniodawców nasz polityczny światek, zwłaszcza w latach 1926–1939, jawił się jako wyjątkowo wciąż skłócona menażeria, którą bardzo łatwo sterować. W końcu wszystkie – bez wyjątku – partie polityczne, będące w opozycji wobec piłsudczykowskiej dyktatury, uznawały tych ostatnich za agentów niebudzącego jakiegokolwiek szacunku wywiadu nieboszczki c.k. monarchii.
Przypomnę, że ów wywiad nazywał się HK-Stelle i dlatego „hastellami” zwano nie tylko wiernych pretorianów „Marszałka”, ale czasami, co było dość niebezpiecznym zajęciem, nawet jego samego. Ich kondycja moralna usprawiedliwiała wszelkie bezeceństwa: skoro nami rządzą byli (?) agenci, kierujący się znanym porzekadłem ich idola „brać, nie kwitować”, to my też będzie „brać”. Przecież „Bóg dał po to ręce”.
Wtedy powstała knajacka „mądrość” polityczna: „jak biją, to uciekam; jak dają, to biorę”. Codzienne życie publiczne bywało zdominowane przez zbirów, którzy potrafili skopać, a nawet zabijać przeciwników politycznych. Dostał po mordzie od tej żulii nawet minister skarbu – Jerzy Zdziechowski. Przeszliśmy tu jednak bardzo pozytywną ewolucję i wśród rządzących nikomu nie przychodzi do głowy, aby „nakopać do dupy” choćby byłemu ministrowi finansów za nieudolność (?) w zbieraniu dochodów budżetowych.

Prawdopodobnie również teraz są tacy, co robią interesy na naszej głupocie, zwłaszcza strasząc nas jakimś „zagrożeniem”. Wiemy, kto robi za demona – jest to „Putinowska Rosja”. Ona nam „zagraża”, musimy więc się zbroić, ale już nie możemy sami wyprodukować nowej broni. Musimy ją kupić – i to od naszych wypróbowanych przyjaciół (przyjaźń wymaga przecież poświęceń). Ciekawe, którzy politycy naprawdę są opętani strachem przed Rosją, a którzy boją się nie za darmo? Kiedyś o tym się dowiemy. Kiedy? Gdy już zdemontujemy większość pomników postawionych sanacyjnym idolom II Rzeczypospolitej. Kiedyś to prawdopodobnie nastąpi. Nie będziemy na to zbyt długo czekać. Czy naprawdę zasługuje na pomnik ktoś taki jak tchórzliwy wódz naczelny, z zawodu malarz, o nazwisku Rydz, który używał również pseudonimu Śmigły?
Witold Modzelewski